Oniryczny wernisaż zatopiony w późno jesiennych barwach - schludny, z arystokratycznymi manierami oraz strachem przed błędem. Niczym barokowa orkiestra, która przepychem ukaja do snu. Bo w rzeczywistości to sen - wątpliwych wspomnień, opustoszałej pamięci wijącej się z wyrażeń, z której wyrasta pustka. Bolesna, niewyrażona tęsknota za polami wyobraźni, krystalicznie czysta, przez co wydaje się fałszywa, ukryta i zdradziecka. Za idyllicznym potokiem słów kręci się bęben, który wciąga do komory i zostawia suchym - mimo działania maszyny pracującej, jak pralka w łazience. Przewrotnie o niczym, bo kompulsywnie oddająca się zuchwałości pióra i poezji skazanej na banicję. Odartej z wartości świata, ludzi i czasu. Nic nie jest ważne, bo pamięć przeminęła, a pisarz ledwie pragnie odświeżyć wspomnienia, figury i symbole, które nie może odnaleźć w słowach, bo słowa umarły wraz z ich wypowiedzeniem. Dlatego tak łapczywie, napastliwie robi długie zdania, szuka, kopie, głębiej i głębiej, że w zasadzie zakopuje samego siebie. Proza nie przystająca do dzisiejszego świata, który boi się wyrażać wielkie słowa o pustce, która prowadzi nas do równoległego świata - pełnego ukrytych zakamarków w ludzkiej głowie, która szuka ściany, której nigdy nie było, bo nikt jej nie wybudował...
Hipnotyzująca tafla, która pod dotykiem zapada się jak szczelina z wyspy szaleńca.