Ha, wreszcie dobrnąłem do końca tej serii. Cyklu wymagającego olbrzymich pokładów cierpliwości, w wielu miejscach nieludzko nudnego i zwyczajnie przegadanego.
W Proustowej prozie można podziwiać język niemal barokowo wykwintny, wyegzaltowany do granic, jak również ukazanie ze szczegółami francuskiej sfery mieszczańskiej i szlacheckiej. Z tym, że autor wyraźniej podkreśla ich przywary niźli nieliczne (jeśli w ogóle takowe występują) zalety.
Pierwszy tom, „W stronę Swanna” nastroił mnie optymistycznie, ale jak się okazało, dalej było tylko gorzej. Drażnią gigantyczne zdania, przy początku których trzeba się skoncentrować, by dobrnąć do końca i nie zgubić wątku i sensu. Opisy wywołujące gwałtowny opad powiek, ich gargantuiczne rozmiary i pedantyczne podejście do choćby głupiego skrawka materiału, jego faktury i koloru; skuteczniej wywołują uczucie senności niż Persen.
Bohater to typowy pięknoduch, nieskalany pracą, nie posiadający właściwie własnego zdania, snobistyczny, flegmatyczny birbant. Do tego z każdego kąta wyziera jego narcyzm i piramidalna hipokryzja. Nie można mu odmówić inteligencji, ale nie wykorzystuje jej w pełni, gdyż (do czego się w piątym tomie przyznaje) jest wręcz patologicznym leniem. Jest w nim zresztą sporo z samego autora (począwszy od imienia), jak na książkę na poły autobiograficzną przystało. Może to wyglądać tak, że się na bohatera uwziąłem, ale naprawdę tak się przedstawia bilans wad i zalet.
Uporczywe (nawet w czasach pełni dojr...