„Marcelowi Proustowi zamarzyło się opisanie pełnego melancholii przepychu zachodzącego słońca i próżnych ekscytacji, wzniecanych przez snobistyczną duszę. Ten pisarz celuje w opowiadaniu jakże eleganckich udręk, nienaturalnych cierpień, które wszak dorównują swym okrucieństwem tym wszystkim cierpieniom, którymi z macierzyńską wręcz rozrzutnością obdarza nas natura. Przyznaję, że owe wymyślne cierpienia i boleści, wynalezione przez ludzki geniusz, i okrucieństwa sztuki wydawały mi się nieskończenie interesujące i wyszukane, a poznałem je właśnie dzięki Marcelowi Proustowi, który je studiował, wyszukiwał, a kilka z nich opisał.
Ten pisarz nas przyciąga, zatrzymując czytelnika w cieplarnianej atmosferze oranżerii, wśród kunsztownych orchidei, które wszak nie znajdują na ziemi pokarmu dla swego osobliwego i chorobliwego piękna. Nagle, w ciężkim i rozkosznym powietrzu, przelatuje świetlista strzała, błyskawica, która niczym promień niemieckiego doktora, przechodzi przez ciało. Jednym grotem poeta zgłębił tajemniczą myśl, niewyjawione pragnienie.
Taka jest jego maniera i jego sztuka. Wykazuje w niej pewność, która zaskakuje u tak młodego strzelca. Nie jest całkowicie niewinny. Ale jest na tyle szczery i prawdziwy, że staje się przez to naiwny i takim się właśnie podoba. Jest w nim zepsuty Bernadin de Saint-Pierre, jest i prostoduszny Petroniusz”.
Anatol France
„Chciała jak najdłużej zatrzymać w ustach ów gorzko-słodki smak smutku, jaki ją otaczał. Pragnęłaby, żeby pogrążyło się w nim więcej osób, sprawiało jej ulgę poczucie, że to, co zajmowało tyle miejsca w jej sercu, mogło zająć chociaż tę odrobinę przestrzeni wokół niej, chciałaby mieć na swój użytek pełne mocy bestie, które marniałyby z powodu jej cierpienia. Chwilami, w rozpaczy chciała pisać do Laleande’a lub kazać do niego pisać, poniżyć się „było jej już wszystko jedno”. Zdawało się jednak lepiej, w interesie jej miłości, zachować pozycję towarzyską, która mogłaby dać jej nad nim pewną władzę, pewnego dnia – jeśli taki nadejdzie.
***
Przeklinała w końcu swój umysł, w jego najbardziej boskich przejawach, ten najwyższy dar, jaki otrzymała i któremu, nie znając jego prawdziwego imienia, nadawano różne nazwy – zmysłu poetyckiego, ekstazy wiary, głębokiego odczucia natury i muzyki – to ten dar wzniósł przed jej miłością szczyty i nieskończone horyzonty, skąpał je w nadnaturalnym blasku jej czaru, przydając jej w zamian nieco swojego, ten dar zagustował w jej miłości, solidaryzował się z nią, poświęcił jej swoje całe życie wewnętrzne, z tym co w nim najwyższe i najniższe (jak skarb kościoła poświęca się Madonnie), wszystkie najcenniejsze klejnoty jej serca i umysłu, (…)”.
Fragmenty utworu Melancholiczna wilegiatura pani de Breyves