Przesympatyczna opowieść o przyjaciołach, którzy wprawdzie nie śpią na workach z dolarami, zaś licznie wolne godziny spędzają na poszukiwaniu czegoś mocniejszego do picia i zapełnieniu pustych żołądków czymś bardziej łatwo strawnym, to jednak wzajemnie dbają o siebie i wykazują coś, co można, z pewnymi zastrzeżeniami, nazwać troską.
Oto Steinbeck w swym pisarskim żywiole. Czyta się „Tortilla Flat” wyśmienicie: to karawana świetnie napisanych pociesznych postaci o wybuchowych charakterach. Powieść błyszczy od humoru ale i porządnej dawki poczciwości. Eskapady Danniego, Pilona, Jesusa Marii, Wielkiego Joe’a, Tiji Ignacji (która dość często uznawała swój gąsiorek wina za stracony) i wielu, wielu innych łotrzyków to brawurowy popis talentu Steinbecka. Bo jest o poszukiwaniu skarbu, opętanym odkurzaczu, wierności psów, miłości i majętności, szatanie i Bogu, radości i smutku – o życiu i śmierci wreszcie.
To zapis życia bezdomnych paisanos, „mieszańców krwi hiszpańskiej, indiańskiej, meksykańskiej i ras europejskich”. Każdy rozdział to inna „przygoda” i wyprawa, bogato oblana winem (jeśli uda je się zdobyć), okraszona rozważaniami o rzeczach pozornie wzniosłych i tych zupełnie przyziemnych. To słoneczna Kalifornia, zatęchła, śmierdząca i brudna, to drewniane domy, które chętnie często płoną, to dzielnica miasta, która tylko z nazwy jest płaska – tu kopci się piankowe fajki, kradnie wszystko to, co przez nieostrożnego właściciela zostanie na chwilę spuszczone z...