Jeśli ktoś nie zaprzyjaźnił się ze „Sto lat samotności”, męczył się z tą książką okrutnie, uważa ją za gniot lub magiczną makabrę, to niech się do „Szarańczy” nie zbliża. Bo to jest to samo miasteczko - Macondo, a nawet niektóre postaci oraz podobny klimacik.
Jeśli ktoś Mistrza Marqueza nie czytał zupełnie nic, to od „Szarańczy” niech nie zaczyna, choć chronologicznie tak by wypadało. Bo to pierwsza powieść autora, taka trochę nieopierzona, pokręcona, troszkę nawydziwiana. Nie znając innych powieści łatwo się zrazić.
Ale jeśli komuś z Marquezem po drodze, może nawet ze „Stu latami…”, niech wpadnie na moment do Macondo, zobaczy jego początki, co się z nim stało i dlaczego. Przy okazji przeczyta o drobnym epizodzie z życia miasta, będzie miał okazję wziąć udział w pogrzebie znienawidzonego obywatela, lekarza. Za co stał się tak niepopularny, czym tak bardzo podpadł lokalnej społeczności? Czemu o przyzwoity pochówek starają się tylko pułkownik, jego córka i wnuk? Rzeczywistość postrzegana jest z perspektywy tych trzech osób, jak się okazuje - bardzo samotnych ludzi, którzy rozmyślając nad trumną odsłonią niejedną tajemnicę.
W tle jak zwykle parna, słoneczna i klimatyczna Kolumbia. Powieść jest duszna i przygnębiająca, tak smutna jak całe Macondo, miasto przegrane.
Dla mnie „Szarańcza” to minipowieść do posmakowania, dla miłośników literatury Marqueza, żeby zobaczyli, jak autor dawał sobie radę na początku i czy były symptomy jak wielkim pisarzem pewnego...