Z mojego punktu widzenia sprawa wygląda tak - mojemu idolowi, Mistrzowi Marquezowi, pisarzowi wielkiego formatu, przydarzył się wypadek przy pracy. Książka nijaka i rozczarowująca, która będąc rzekomo pozycją reportażową ani mnie nie zainteresowała, ani niczego nie nauczyła.
Znany chilijski reżyser i scenarzysta Miguel Littin za działalność opozycyjną został wydalony z kraju, gdy obaliwszy prezydenta Salvadora Allende do władzy doszedł Pinochet i zaprowadził swój reżim i wojskowe rządy. Pod koniec lat 80 Littin wraz z ekipą filmową potajemnie wjechał do Chile, by nakręcić film dokumentalny, ukazujący stan kraju pod rządami junty.
Jak reportaż - to reportaż. Liczyłam na solidną porcję wiedzy o represjach w Chile, ale nic z tego. Wynudziłam się za to przy opisach wygibasów, które wyczyniali członkowie ekipy filmowej, by wywieść w pole reżimowych stróżów prawa, nie dać się złapać i nakręcić demaskatorski film dokumentalny. Film pewnie był świetny, ale książka zdecydowanie nie. Opisy przyklejania wąsów, doboru garderoby, nauka innego akcentu, zmiany taksówek, hoteli, grypsy i hasła i nieustające pokazywanie jakimi tępakami są członkowie junty, to nie są treści i wiadomości, których oczekiwałam. Pewnie zresztą niesłusznie, bo widać autor umyślił sobie „Mission Impossible” po chilijsku, ale niestety z Littina żaden Tom Cruis, a sposób opisania tej szpiegowskiej eskapady wywołuje raczej moje ha-ha-ha.
Nie przestaję wielbić Marqueza, ale o tym, że ktoś...