Takie połączenia lubią najfajniejsze misie – flamandzkie malarstwo, tajemnica zaklęta na płótnie, gdzie spojrzenia, tło i sekretnie ukryte słowa zapraszają do otwarcia rozgrywki, polityczne morderstwo na szczytach ówczesnych władz i zabójca, który niczym duch, schodzi z „Partii szachów” van Huysa i sieje ziarno śmierci.
Pereza-Reverte trzeba czytać zawsze, zwłaszcza o każdej porze dnia i nocy. Wróciłem do niego i pewnej partii szachów sprzed kilku wieków po latach, z największą przyjemnością sięgając po uzupełnione i poprawione tłumaczenie Filipa Łobodzińskiego. Aby było śmieszniej, nie pamiętałem absolutnie, co tam Hiszpan powypisywał, ale już po pierwszym rozdziale – o zgrozo! – przypomniałem sobie, kto zabił. Więc może przyjemność z odkrywania tożsamości zbrodniarza była nieco mniejsza, ale za to mogłem skupić swą uwagę na szachowej rozgrywce z obrazu, która sama w sobie jest literackim majstersztykiem (zwłaszcza jeśli dodamy do tego wyimki z „Szachów” J.L.Borgesa, które towarzyszą nam od początku, robi się jakoś cieplej na sercu).
Biel i czerń, światło i mrok. Do bitwy staje dwóch mocarzy – pan życia po jednej stronie i książę ciemności po drugiej. Lecz bądźcie ostrożni! Kolory figur mylą, tak jak ruchy pionków, które pozorując ucieczkę, są doskonale zaplanowanym atakiem. Jeśli dorzucić do tego młodą i urokliwą (dlaczego by nie?) konserwatorkę dzieł sztuki, szachowego mistrza i antykwariusza z prawdziwego zdarzenia oraz świat, który nie wynalazł j...