Nie będę obiektywna. Moja miłość do Marqueza zaczęła się wraz z „Miłością w czasach zarazy”, pogłębiła po „Stu latach samotności” ( gdy w końcu do niej dorosłam ) i trwa do dziś. Nie przeczytałam jeszcze wszystkiego, ja sobie Marqueza dawkuję, żeby mi na dłużej starczyło. Ale do rzeczy… „Rzeczy o smutnych dziwkach”. Staruszek, a właściwie stary piernik, dziennikarz, człek kulturalny i wykształcony wiedzie monotonny i smutny żywot, jest zrezygnowany i samotny do szpiku kości. Jak sam o sobie mówi „przez kurwy nie miał czasu się ożenić”. Życie odmierza dekadami. Na ukończenie dziewiątej, a rozpoczęcie dziesiątej dekady funduje sobie spełnienie perwersyjnej zachcianki, rankiem w dniu 90. urodzin budzi się w łóżku obok dostarczonej mu nastoletniej dziewicy Degaldiny. I machina rusza. Rozwiązłego do tej pory mężczyznę dopada miłość, po raz pierwszy w życiu. Odpędza jego smutek, żal, że życie już uciekło, wzbudza radość życia i chęć do działania. Teraz ma po co żyć i to pełnią życia, mimo że na horyzoncie majaczy już jego kres. Kocha jak młodzieniaszek, rozwija się zawodowo, ma o czym myśleć i śnić, ale przede wszystkim chce mu się żyć.
Książkę czyta się, jak to zwykle u Marqueza znakomicie, tylko tytuł brzmi niepokojąco i groźnie. Słoneczna i parna Kolumbia, klimatyczne miasteczko, kilka barwnych postaci, dziwek tylko trochę i wcale nie są smutne, kot staruszek, seksu niewiele. Nie brak natomiast finezji i erotyki w staruszkowym wydaniu oraz marquezowego stylu i języ...