Nie dałam rady i przygodę z "Rudą Sforą" zakończyłam około 302 strony, co i tak w przypadku skrajnego znudzenia zakrawa na bohaterstwo. Jedynym plusem tej książki było to, że szybko się ją czytało. Niestety, denerwowała mnie infantylność dialogów, niektóre wydawały mi się wręcz niepotrzebne, jak reakcje bohatera typu "Aha". Nie lubię też kiedy bohaterom za łatwo coś się udaje, a w tej książce tak było. Pokonywali wszystkie przeciwności niemal natychmiast, bo albo wystarczyło wjechać pod wodę na koniu, albo poprosić kikituka, żeby wyciągnął coś z sakiewki. Jakiś cudem zawsze dzięki niemu znajdowali zapałki czy inne potrzebne w danej chwili przedmioty. Nie odczułam żadnego dramatyzmu, a tytułowa Ruda Sfora nie zdjęła mnie grozą. Na dobrą sprawę bohaterowie na początku całej wyprawy nawet nie wiedzieli dokąd jadą, a mimo to i tak znaleźli się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Nie zżyłam się z nimi, wręcz mnie irytowali. Może poza kościejem Iwaszko, który na początku wzbudził moją litość, a później sympatię. Książkę w końcu odłożyłam, bo stwierdziłam, że nie ma co się dalej męczyć, zwłaszcza, że złapałam się na tym, że moje oczy przesuwają się po zdaniach, a wcale nie skupiam się na tym, co czytam.
O pani Kossakowskiej nasłuchałam się dużo dobrego, dlatego bardzo żałuję, że początek mojej przygody z jej prozą zakończył się odłożeniem książki, (choć zwykle staram się kończyć to, co zaczęłam. Mam nawet wrażenie, że "Ruda Sfora" to pierwszy przypadek, kiedy nie dobrn...