Oj, ci niedobrzy Galindowie...! Narkotyzują się na wyspie i to takiej z rezerwatem przyrody, w celu rytuałów pogańskich odprawiania. Okoliczna ludność siedzi wtedy cicho, bo lepiej z mocami nie zadzierać i na ewentualną klątwę się nie narażać... Albowiem, jak powszechnie wiadomo, klątwa dobrze rzucona wczepi się i przylgnie po wsze czasy, aby prześladować wszystkie przeklęte pokolenia skuteczniej niż urząd skarbowy.
W centrum uwagi i celem niecnych zamiarów pogan jest bohaterka - piękna nawet bez makijażu, wypalona emocjonalnie i zawodowo, poszukująca sensu życia dziennikarka tabloidu. Dostaje oto niespodziewany spadek - grunty na Mazurach i garść rodzinnych tajemnic w bonusie, związanych z tamtejszą siedzibą starego pruskiego rodu i Galindami.
Wzięłam, bo małe i lekkie, torebkowo-kieszonkowe i o Mazurach. Oczekując, że będzie dobre, jak Sprawa Hoffmanowej, czy Upalne lato. Niestety. Czytadełko powielające schematy i stereotypy - jako absztyfikanci występują albo doktor-samo-zło, albo obłędny-rycerz, główna bohaterka niewiarygodna w swoich zachowaniach, a zabobonna, nieufna wieś w kontrze do wyżej wymienionej miała chyba budzić lęk, a budzi antypatię. Atutowe wątki, czyli romans w okolicznościach mazurskiej przyrody, horror z sektą w roli głównej oraz kryminał z przystojnymi lotnikami w tle, poprowadzone płytko i sztampowo, odrętwiały i poległy. No cóż, klątwa, panie, klątwa Galindów.