Fragment: „Proszę cię, ojcze wielebny, daj mi rozgrzeszenie, choć się dopuściłem tylu grzechów." Ksiądz się żachnął: jego serce było smutne, a jego duch i jego ciało znużyła straszna samotność konfesjonału i szara jednostajność szeptanych mu do ucha wciąż tych samych przewinień. Drażniły go powtarzające się zawsze zwroty zwierzeń i drażniły go zawsze na jeden i ten sam ton nastrojone głosy spowiadających się. Czyż świat chce być zawsze jednakim? Prawie przez dwadzieścia wieków słyszeli chrześcijańscy kapłani w konfesjonałach jedno i to samo, jedno i to samo. Świat się nic nie zmienił, żadnej odmiany, żadnej. Młody ksiądz westchnął i przez małą chwilę omal że nie życzył sobie, aby ludzie bardziej grzesznymi byli. Jeśli już muszą błądzić, niech by błądzili, ale inaczej, niż dotąd, bardziej jaskrawo, niechby była wreszcie jaka odmiana. Głos proszącego go tym razem o rozgrzeszenie spłoszył jednak nagle jego smętne marzenia, a zbliżył do rzeczywistości. Baczniej zaczął słuchać: ten zalękniony, naiwnym wstydem przyciszony głos, tak dziwnie miękko brzmiał, tak dziwnie słodkim był.