Po obiedzie spożytym w towarzystwie Erskine'a, w jego ładnym domku na Birdcage Walk, siedzieliśmy przy kawie w bibliotece paląc papierosy, gdy rozmowa zeszła na temat falsyfikatów literackich. Nie pamiętam już dzisiaj, co nas skłoniło do poruszenia tego nieco dziwnego w owej epoce tematu, wiem tylko, że prowadziliśmy długą dyskusję dotyczącą Macphersona, Irelanda i Chattertona i że ja, w związku z tym ostatnim, dowodziłem, że jego tak zwane falsyfikaty wynikały z artystycznej potrzeby doskonałego wypowiedzenia się; twierdziłem, że nie mamy prawa spierać się z artystą o wybór sposobu, w jaki chce podać swoje dzieła, a ponieważ wszelka sztuka jest w pewnej mierze aktorstwem, usiłowaniem ukazania własnej osobowości na jakiejś wyobrażonej przez siebie płaszczyźnie, poza zasięgiem hamujących wydarzeń, a także ograniczeń narzuconych przez rzeczywiste życie, potępianie przeto artysty za szalbierstwo byłoby pomieszaniem dwóch różnych problemów, etycznego i estetycznego.