Do najnowszej książki czeskiego badassa podchodziłem naprawdę optymistycznie. Po przeczytaniu opisu szykowałem się na tony wesołego kiczu w stylu „Machete” Rodrigueza.
Co prawda poziom absurdu nie jest aż tak wysoki, jak mogłoby się wydawać, niemniej Zamboch dobrze się spisał. Temat wampirów z tego rejonu Europy z miejsca skojarzył mi się z trylogią „Nocarz” Magdaleny Kozak. Tutaj też tempo jest zabójcze, fabuła skupia się wokół krwiopijcy- outsidera, jak również pojawiają się struktury na kształt wzajemnie zwalczających się klanów. Wymachiwanie kataną i ścinanie kolejnych wrogich zastępów oczywiście przypomina film „Blade”- tyle że bohater jest w tym przypadku biały. Jest i kilka prześmiewczych nawiązań do współczesnej popkultury.
Fabularnie jest w porządku (więcej na ten temat mi do głowy nie przychodzi)- Mathias z pomocą kilkorga ludzi próbuje rozgryźć tajemnicę wzrostu aktywności bossów wampirzego światka.
Wampiry, mutanty i ludzie walczą między sobą zajadle, posoka leje się wannami (bo już nawet nie wiadrami), a to wszystko w scenerii praskich uliczek, opuszczonych fabryk i tajnych laboratoriów.
Jednak w kilku przypadkach autor nie wykazał się zbytnio polotem. Logiki w nich za grosz, a wytłumaczenia to jakaś kpina. Nastoletnia fanka wampirów? Krwiopijcy ze sklerozą? No i kwestia samych walk. To jedna z najważniejszych rzeczy w tej książce, a jednak są opisane chaotycznie i często nieczytelnie. Nawet ciężko je sobie zwizualizować w tej gmatwaninie fin...