Każdy, kto pasjonuje się w tym smętnym kraju fantastyką, zna wydawnictwo "Fabryka Słów"; a każdy, kto zna to wydawnictwo, na pewno kojarzy Miroslava Žambocha. Sympatyczny Czech słynął do tej pory ze swoich frywolnych, ociekających dowcipem i trącających nieco zamierzonym kiczem powieści i opowiadań. W wypadku "W służbie klanu" zrobił voltę, której chyba mało kto się po nim spodziewał: humor ograniczył do niezbędnego minimum, a jako tło powieści wykorzystał coś tak mrocznego i niebezpiecznego jak górnictwo i kopalnie. Łatwo sobie wyobrazić, że człowiekowi nie jest do śmiechu, gdy siedzi pół kilometra pod ziemią, stemple trzeszczą, światło zgasło, a to jeszcze nie koniec atrakcji. I właśnie tym poważniejszym podejściem mnie ujął do tego stopnia, że książka ta otarła się o dychę w miejscu oceny.
W "W służbie klanu" prawie wszystko pasuje idealnie, począwszy od innowacyjnego pomysłu, przez charyzmatycznego protagonistę, jego historię na przestrzeni dziesięcioleci, kończąc na postaciach drugoplanowych, zazębianiu się wątków i samej budowie tego fantastycznego świata. A mogło być inaczej, bo zobaczmy co tu jest: miłość, zdrada, zemsta, biedny półniewolnik ze swoimi marzeniami, zmierzanie do wręcz szokującej potęgi, honor, braterstwo, heroizm, nadzieja i potępienie. Przy takim nagromadzeniu Wielkich Słów wystarczy drobne potknięcie, by cała powieść została zalana w cholerę przez falę śmierdzącego na milę patosu.
Žamboch wyszedł z tego z tarczą, co jest naprawdę godne ow...