Są książki, które się czyta jednym tchem (pod warunkiem, że się umie wstrzymać oddech na co najmniej cztery minuty, a książka jest bardzo cienka). Ja jednak zazwyczaj czytam okiem (a właściwie oboma i przynajmniej jedną ręką). Są jednak książki, które chciałoby się i czytać i oglądać i .. i ... nie wiem co jeszcze ale z chęcią jeszcze jakiś zmysł by się do tej przyjemności włączyło, żeby żaden nie był stratny. Tak jest z większością książek Terryego Pratchetta (czy jak to się tam odmienia), a jak na razie, ze wszystkimi, które opowiadają o świecie Dysku.
Książkę wygrałem w konkursie, tak trochę nieprawidłowo, bo proszono o wymienienie ulubionej książki i bohatera. Ale co ja biedny żuczek miałem zrobić jak lubię je wszystkie i większość osobników plączących się po ich kartach. Bo i krasnoludy w tym kapitana Marchewe (który tak do końca nie jest krasnoludem ale przecież to wiecie) i wiedźmy z ciut wiedźmą na przedzie, i Nac Mac Feeglów z Szalonym Ciut Arturem, i ŚMIERĆ, i bagaż, i nawet ludzi, a już zwłaszcza Dwukwiata i komendanta Samuela Vimesa. Nie wymienię wszystkich nacji i osób (a właściwie osobników płci obojga, oraz zmiennej powierzchowności) bo zajęło by to zbyt dużo miejsca. Dzięki tej książce polubiłem jeszcze gobliny, bo o nich właśnie ta książka jest (a znając Terryego, to tylko wierzchołek góry lodowej, o ile na świecie Dysku pozostały jeszcze jakieś nie spożyte góry lodowe).
Więcej na
...