Wstyd się przyznać. Dopiero serial „Fundacja” zachęcił mnie do sięgnięcia po cykl, mimo wcześniejszych wielokrotnie konstruowanych w fantazji planów czytelniczych. W ramach chwili wyznań – Diuny też nie czytałem (jeszcze!).
„Narodziny Fundacji”. Powiedzmy, że jest to prequel do wydarzeń z podstawowej trylogii, wydany (ważne!) już po śmierci Asimova.
Ale… Mówiąc o „Fundacji” nie da się pominąć samej postaci Autora. Jedna z czołowych postaci światowej literatury fantastycznej. Profesor biochemii, co zdecydowanie nie pozostaje bez znaczenia dla jego twórczości. Sięgając po krytykę, dowiedziałem się to, co już czułem (powtórzę się po opinii do tomu 1 cyklu) – tworząc świat Fundacji Asimov sięga po doświadczenia historyczne. Czytając „Narodziny…” wielokrotnie doznawałem uderzających podobieństw również do współczesnych wydarzeń. Również świadomość bazowania na „Zmierzchu i upadku cesarstwa rzymskiego” Edwarda Gibbona powoduje, możliwie że pod wpływem sugestii, porównanie do historii powstawania i upadku cywilizacji.
Książka wydana po śmierci Autora. Uważam, że jest niezła, ale w opiniach innych Czytelników uważana jest za słabszą od głównego cyklu. Prawdopodobnie znaczy to, że prawdziwa frajda dopiero przede mną. Bo nawet gdy czasami było przegadane i dłużyło się nieco w trakcie czytania, to wciąż uważam „Narodziny…” za książkę bardzo dobrą i ciekawą, nurzającą się w standardach SF. Klasa w pełnej klasie.
Przede mną tomy cyklu autorstwa Benforda, Beara i ...