Modliszkołaczka czekała. Natychmiastowy atak nie leżał w jej naturze. Ofiary zawsze same do niej przychodziły. Rzadko trzeba je było gonić. Dopiero teraz pojawiała się wyraźna przeszkoda, którą należało usunąć! Ogłuszenie ogłupiałego Hokonoża ciosem w skroń to był najmniejszy kłopot. Trzeba było tylko uważać, żeby mu przy tym nie przetrącić karku. Jednak pomysł, by chwycić go zębami za kołnierz i zawlec do obozu okazał się niewykonalny w sytuacji, gdy modliszkołaczka wsiadła kołakowi na plecy... Odległość pokonała jednym skokiem. Skrzyżowała rogowe kosy na końcach ramion i cięła niby nożycami, zmuszając Ksina do porzucenia Kakonoża i desperackiego uniku. Znów była nad nim. Na odlew chlasnął ją pazurami, rozrywając na strzępy prawą pierś. Wrzasnęła zgrzytliwie, zrejterowała na bezpieczną odległość i stanęła wyprostowana, zwracając się w stronę księżyca. Dziesięć uderzeń serca później, całkowicie zregenerowana, wznowiła atak.