Hermann Hesse, kiedy o nim myślimy, pierwsze co przychodzi nam do głowy to noblista i wielki intelektualista. Od ponad wieku zachwyca swoimi słowami i wymusza na nas myślenie o sprawach, o których zapominamy w codziennym pędzie. A dla mnie to zawsze będzie geniusz, który pozwolił mi otworzyć się na nowe doznania literackie, szerzej spojrzeć na to, czego poszukuję w literaturze i w życiu. To nie jest autor, którego potrafię obiektywnie ocenić, nie. Należy on do grona tych pisarzy, których dzieła, w moim odczuciu, zawsze będą fenomenalne.
Kiedy widzę, że po raz kolejny wydawana, lub wznawiana jest powieść Hessego, moje serce dosłownie pęka z radości. I tak właśnie było, kiedy w moje ręce trafiły opowiadania Klein i Wagner, Ostatnie lato Klingsora. Bo oto po raz kolejny sprawił on, że stałam się częścią jego pastoralnej poezji, którą otaczają ciemne drogi śmierci uwodzone nieograniczoną pasją samozniszczenia. Hessemu po raz kolejny udaje się utkać historię, która splata w całość drobiny filozofii, miłości i samotności, absolutnie urzekającą i emocjonującą, w najlepszy możliwy sposób. I tka ją stylem tak charakterystycznym, który tylko on mógł wypracować, sprawia, że zakochujemy się nie tylko w postaciach, ale także w świecie, który stworzył wokół nich. Nie potrafię określić ich inaczej, jak fascynujące, wręcz soczyste, wypełnione po brzegi duchową i intrygującą nieskromnością, której się nie spodziewamy. Oh i jak wielką moc mogą mieć słowa, jak mocno drżą wersy, ja...