Kiedy słońce nie wschodzi...
Pozostaje ciemność. Mrok.
Kiedy niby wstaje każdy kolejny dzień, ale tego słońca nie ma w nas. I jest tylko ciemność. To jest najgorsze.
Prolog wywołał u mnie ciarki.
Wiem, że nie jestem w stanie wyobrazić sobie w 100% jaki to ból, jak straszny cios. Że to co sama poczułam przy czytanych słowach, mnoży się jeszcze razy jakiś milion...
Cała książka niepozorna, niespełna trzystu stronicowa, ma w sobie taki ogrom emocji!
Tyle w niej ciężaru, smutku, uderzającej rozpaczy.
A jednocześnie tyle uśmiechu, niespodziewanego. Humoru, nadziei. To wszystko jest idealnie wyważone!
I to przygniatanie jest jakby odrobinę mniejsze, dzięki temu, że autorka daje naszym bohaterom nieoczekiwanie pozytywne emocje. Daje im... siebie.
Wzajemnie niwelowali swój ból. Były momenty, kiedy on jakby zanikał. A obydwoje mieli go w sobie naprawdę ogrom!
Ten ogrom Wam przywali...
Nie chcę Wam pisać o czym jest książka, bo myślę, że nie wiedząc, najlepiej się ją przeżywa.
Mogę powiedzieć tylko, że warto!
Że może Was przeczołgać emocjonalnie, ale że będziecie się też uśmiechać, a nawet śmiać. Polubicie tych bohaterów, choć ja sama na Charlotte byłam na początku zła. Za to Porter? Porter Was zauroczy!
Był też taki moment, już trochę dalej, że wymsknęło mi się głośne "kurwa". Takie niedowierzające w przeczucie, które miałam.
I potem jeszcze kilka razy, to samo głośne przekleństwo.
Ostrzegam ...