Przede wszystkim - wydawca dał plamę w opisie na okładce. Wyraźnie z niego wynika, że żoną Romana Rudzińskiego była Anna, więc możecie zrozumieć moje zdumienie, kiedy zaczęłam lekturę i nagle okazało się, że Anna jest... siostrą żony Romana Rudzińskiego - Marii. Miałam dysonans, trudno mi się było przestawić.
Poza tym, konstrukcja zagadki jest bardzo typowa dla autora, którego lubię z czasów dziecinnych i fascynacji Joe Alexem - zamknięty dom, otruty nieboszczyk, zawirowania rodzinne... Bardziej taki klimat pasuje do Anglii, niż do naszego szarego PRL-u, ale ponieważ ogólnie zarówno zagadka jak i tok myślenia i działania prowadzącego śledztwo jest niezły, to się nie bardzo czepiam. Za to ugryzło mnie zakończenie - podobnie jak w klasycznych kryminałach Joe Alexa, tu też morderca ucieka w śmierć, nie dochodzi właściwie do zatrzymania, choć oczywiście dzielny milicjant wyjaśnia mordercy co i jak zrobił. No i zgrzyt, bo nagle okazuje się, że morderca nie żyje - ale dlaczego? To już nie zostało wyjaśnione, czy atak serca (raczej mało prawdopodobne), czy rozgryziona plomba z cyjankiem (jeszcze mniej prawdopodobne)? Z jakiegoś powodu doszło do zgonu - i tyle....