Jestem miłośnikiem twórczości Shakespear’a, więc trochę bezkrytycznie podchodzę do jego dzieł. Po „Burzę” sięgnęłam ( nie po raz pierwszy zresztą), bo chciałam się przygotować do lektury „Czarciego pomiotu” Margaret Atwood, powieści napisanej na zamówienie, na motywach „Burzy”.
Shakespeare, jak Shakespeare. Dla mnie jak zwykle wybitny. Choć sztuka trochę inna, krew się nie leje, trup się nie ściele, nie jest też komedią, ani dramatem historycznym, za to jest czarodziejska wyspa, magiczne postaci i bajkowa oprawa, motyw zemsty i rodziny, z którą najlepiej się wychodzi na zdjęciu oraz nieoczekiwany romans, że ho, ho! Nie ma się zresztą co rozpisywać Wiliam Shakespeare to klasa sama w sobie, a „Burza” to jego świetne, ostatnie dzieło sprzed ponad 400 lat.
Książkę czytałam niekonwencjonalnie. Równocześnie słuchałam „Burzę” (dostępna na YouTube audiobook Wydawnictwa Znak) w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka i w tym samym czasie śledziłam pisany tekst w tłumaczeniu Leona Ulricha. Różnica kolosalna. Pojęłam w końcu namacalnie jak ważny dla dzieła jest tłumacz, jeśli jest genialny - może pomóc dziełu, a kiepski je popsuć. Kto był lepszy? Zachęcam do sprawdzenia. Ciekawe doświadczenie.
A tak przy okazji. Chociaż jestem fanem Shakespeara, „Burza” jest świetna, a czytało się i słuchało doskonale, to i tak uważam, że najlepszym miejscem do kontaktu z dramatem są teatralne deski.