Obok niego pojawił się nagle brat pana młodego, w stanie wskazującym na równie silny udział w uroczystościach.
- Ty - powiedział Zygmuś, może trochę niewyraźnie. - Kto to jest, ta klaczka? Czyje to i po kim?
Brat pana młodego wytrzeszczył oczy.
- A - rzekł po krótkim zastanowieniu. - To tego. Tego, znaczy, głupka kobyła. Znaczy, kobyła głupka to wylęgła, oźrebiła się, znaczy. To jest źrebię.
- Kto ją pokrył? - spytał Zygmuś zdecydowanie przytomniej.
- Sołtys - odparł bez namysłu brat pana młodego. - Znaczy, może nie osobiście, tylko ogiera załatwił. Za litra. Litra koniaku dostał, ale to paskudztwo.
Zygmuś w stanie wyczerpania weselem, miał nieskończoną cierpliwość.
- Dobra, przyswajam. Ten ogier, to kto?
Brat pana młodego potarł nie ogoloną brodę, podrapał się po głowie i wzruszył ramionami.
- A bo ja wiem? Nie pamiętam Sołtys ci powie.
- Gdzie on jest?
- Kto?
- Sołtys.
- Głowy nie dam, ale zdaje się, że leży w wannie. Coś mi się obiło o uszy. Na piętrze.
Elegancka nowa willa wiejska została zaprojektowana z rozmachem europejskim i posiadała dwie łazienki. Zygmuś zwiedzał ja na samym wstępie, z wielkim podziwem i uznaniem. Pamięć mu już wracała, orientował się, gdzie na piętrze znajduje się ta druga łazienka imponujących rozmiarów, przypomniał sobie nawet, że wanna w niej została wpuszczona w podłogę, jak na zagranicznych prospektach, i pomyślał, że sołtys tam pewnie wpadł. I już został. Może mu było ciężko wyjść...
Popatrzył jeszcze raz na klacz i ruszył do domu, bo całe jego jestestwo przywarło do tej istoty na łące i nie mogło się już oderwać. Zygmuś Osika miał końską duszę i był dżokejem z powołania. Ściśle mówiąc, dżokejem jeszcze nie był, dopiero praktykantem, ale do kandydata brakowało mu już tylko piętnastu zwycięstw. Do dżokeja zaś sześćdziesięciu pięciu. Wiedział, że w tym roku tego kandydata zrobi. W Derbach miał szanse wziąć udział, o ile by szło dużo koni, przypuszczał, że w tym roku pojedzie i pozałował z całego serca, że nie na tej klaczy. Zapewne posadzą go na lidera...
Wchodząc na schody, pomyślał, że to nawet lepiej. To cudo ma teraz około półtora roku, na wiosnę mogłoby zadebiutować jako dwulatka, a w następnym roku pójść w Derbach. Do tego czasu on już odwali swoje sześćdziesiąt pięć zwycięstw, a nawet gdyby nie zdążył, nie szkodzi, pojedzie jako kandydat. I wygra. Ona wszystko wygra, ta klacz...
Jakim sposobem koń z chłopskiej łąki miałby brać udział nie tylko w Derbach, ale w ogóle w gonitwach na służewieckim torze, nie zastanawiał się. Myśl o wszystkich komplikacjach, przez jakie należałoby się przebić, nie miała na razie do niego dostępu. W tej fazie trzeźwienia na czele jego potrzeb stał sołtys.
Mniej więcej po godzinie wysiłków oprzytomniał do reszty i pomyślał, zupełnie już trzeźwo, że łatwiej mu przyjdzie wygrać Derby, niż uczłowieczyć sołtysa. Mimo wywleczenia go z wanny i ustawienia na nogach, jednego ludzkiego słowa nie mógł z niego wydobyć, ponadto widać było, że polska mowa do tego stworu nie dociera. Poszedł najpierw po rozum do głowy, a potem na dół, do sali weselnej. Nie zwracając uwagi na nielicznych biesiadników w rozmaitym stanie, znalazł jakieś naczynie, butelkę z bezbarwnym płynem i kilka porozrzucanych po stole ogórków konserwowych, rozejrzał się, wypatrzył jeszcze ocalałą butelkę piwa i wszystko to razem zaniósł na górę, do łazienki, gdzie sołtys odpoczywał na sedesie, miękko wsparty o niski rezerwuar. Nie patrząc na Zygmusia, wymówił pierwsze zrozumiałe słowo.
- Klina...
Bez wdawania się w dyskusje Zygmuś posłużył lekarstwem. Sołtys dość zręcznie przechylił szklankę, otrząsnął się i częściowo otworzył oczy. Odczekawszy chwilę, podjął wysiłek konwersacji.
- Kwa-szusz-ka-pusz-ty...
Zygmuś zrozumiał wypowiedź, bo przed oczami ciągle miał widok z łąki, co wprowadzało jego bystrość na niebosiężne szczyty i podsunął mu ogórka. Sołtys odgryzł kawałek, skrzywił się i resztę wyrzucił za siebie. Ogórek odbił się od ściany i8 wpadł do bidetu. Zygmuś pomyślał, obejrzał butelkę piwa. Tuborg, chyba z promu, kapsel powinna mieć odkręcany... Spróbował, poszło. Wetknął butelkę do rąk pacjenta. Sołtys bez sprzeciwu przechylił ją do ust. i odjął pustą. Odetchnął głęboko.
- Już mi lżej - wymamrotał. - Bóg ci zapłać...
Po następnej godzinie obaj znaleźli się wreszcie na świeżym powietrzu. Stali, uczepieni sztachetek ogrodzenia, i z przyjemnością patrzyli na pasące się przed nimi kilka sztuk żywiny. Sołtys w tym momencie kochał Zygmusia nad życie i przepełniała go wdzięczność bez granic.
- Ja ci, bracie ty mój, synu kochany rodzony, całą prawdę powiem, ale trzymaj ty pysk na cztery kłódki zamknięty. Miał być ogier weterynarza i niby on był, ale zaś tam. Sam ja osobiście własną ręką doprowadzałem i jak raz na polu chodził ten...
Mimo resztek zamroczenia urwał, obejrzał się niespokojnie i przechylił do ucha Zygmusia.
- Diabeł...
Zygmuś szarpnął się i odłamał kawałek sztachetki, bo informacja była wstrząsająca. Diabeł, jeden z najlepszym reproduktorów Europy...! Znał jego potomstwo i wiedział, co to znaczy, krycie Diabłem kosztowało majątek! Sołtys nie zwrócił uwagi na wywołane wrażenie i szeptał dalej.
- Jak raz się ona parzyła, bo przez to z nią szłem, a on wywęszył z daleka. Zarżał, aż echo poszło, chłopak go prowadzał, wyrwał mu się ręki, a kopyta to mu ino załomotały, rany Chrystusowe, kobyła mi się z ręki tyż prawie wydarła, ażem spotniał, że kto usłyszy i przyleci, no i pokrył ją, ani się było czasu obejrzeć. Jakie tam pomaganie, sam z siebie, powiadam ci, Zygmuś, syneczku, prawie że iskry szły...
Zygmuś dostał wypieków.
- Raz...?
- A tam, raz...! Za trzy dni, to już, skarz mnie Bóg, jak na spowiedzi powiadam, specjalnie na niego wyczatowałem. Przeznaczenie to było i wyroki boskie, świeć Panie nad moją grzeszną duszą...
Zygmusiowi modlitwa wydała się nie całkiem a' propos, ale nie korygował. Przejęty się czuł do szaleństwa. Nic dziwnego, że mu się w tej klaczy niebieska wstęga objawiła!
- A jej matka po kim?
-.A kto ją tam wie. Ale podobnież folbuta.
- A jak zapisane?
- A zapisane to tak, jak miało być, bo z weterynarzem umowa była i co go obchodziło, nawet jak raz wyjechał. Że to po tym jego Marmillonie. Imię dali za matką, Flora jej, a ta Florencja. I naprawdę to ona od Flory po Diable...