„Początek jest trudny
zwłaszcza gdy już wiemy
że pierwsze nie jest pierwsze” *
bo przecież życie niesie nas przez szaleńcze wertepy nieświadomej świadomości. Prowadzi poprzez korytarze duszy i zakręty psychiki, a ścieżki te snują się bez końca. Poszukujesz sensu tego wszystko, co było ci dane przeżyć i odczuwać. Dajesz się ponieść myślom, marzeniom i wielkiemu smutkowi, bo to życie tak marne nagle się kończy...
Takie myśli budzi w tobie Marcel Proust, geniusz pióra. I jak to pięknie napisał o nim Tadeusz Boy-Żeleński (tłumacz pierwszych pięciu tomów owej klasyki): „Proust nie ma biografii; przynajmniej zewnętrznej. Cały mieści się w historii swojej myśli, swojego dzieła”.
Proust od najmłodszych lat chorował, a owa dolegliwość wraz z wiekiem czyniła coraz większe spustoszenie w jego i tak słabym organizmie. Widziany za młodu postrzegany był jako Cherubin, lecz po 1905 roku, czyli po 35 urodzinach, wycofał się z towarzystwa. Stał się upiorem arystokratycznym zakopanym w swoim pokoju. Choroba w głównej mierze kierowała jego całym życiem i śmiem przypuszczać, że gdyby nie ona, to nigdy nie powstałoby owe dzieło o „Poszukiwaniu straconego czasu”. Proust pisał namiętnie, nałogowo, wręcz obsesyjnie, a całość ukazała się drukiem dopiero wówczas, gdy ukończył pisanie. Poszczególne tomy ukazywały się za jego życia, jednak „Czas odnaleziony” ostatnia część zbioru została wydana już po jego śmierci. Ukazała się w 1927 roku i była uwieńczeniem całości, była uwerturą imponującego dokonania. Była jednocześnie preludium dla czytelniczego raju, na jaki trafiał każdy, kto się w niej zanurzył.
„(...) Wpuszczam sobie w żyły
dawki cudzych wierszy
i czekam aż się rozejdą
po kościach i narządach”.*
Aby dostrzec piękno powieści trzeba się w nią wczytać i zaznajomić z językiem, polubić się z nim. Trzeba zaufać prowadzącemu autorowi i podążać za nim. W „Czasie odnalezionym” są strony przez które monotonny, jednolity tekst ciągnie się bez akapitów, czy przecinków. Pojawiają się nawiasy w nawiasach, poboczne dywagacje i zdania bez końca. Jednak owe zdania nabierają sensu i ukazują swoje piękno dopiero w ostatnim słowie. Dlatego czytanie wymaga cierpliwości, czasu, ale i poczucia własnej estetyki. Czytanie jest bowiem ucztą literacką. Oto wkraczasz do pokoju osamotnionego i schorowanego Prousta, siadasz na jedynym krześle, a gosposia przynosi wam dania na zwyczajnej porcelanie. I jesteś urzeczony, bo to co zwykłe jawi ci się jako olśniewające i bezcenne. Osoba autora, to miejsce, ta atmosfera i te naczynia..
Proust odtwarza subtelny zapach przeszłości. Słowa są niemalże mistycznym dotykiem tego, co było, a co nagle się kończy. Życie ulatuje z Marcela, choroba szybko postępuje, pisanie męczy, ale staje się jedynym lekarstwem. W „Czasie odzyskanym” Proust powraca myślami do swojej pierwszej miłości, do Gilberty. Wspomina miejsca i ludzi, tęskni za przeszłością i za sobą w niej. Wnika w ludzkie psychiki, wyłapuje obłudę i fałsz ludzi, którzy tylko pozornie są mili i szczerzy. I nie boi się swojej oceny, ani swoich słów, które spija każda z zapisanych stron. Pisze prawdę i to, jak go ona razi i mierzi. Dojrzewa też do własnej twórczości, w którą stale wątpi i której utraty się boi. Boi się, czy sprosta i czy podoła. Życie się kończy. Serce słabnie, oczy bolą, a ciało kurczy się pod stosem szaroburych koców.
Czytasz „Czas odnaleziony” i co kilka stron zamykasz tę książkę, by przeczytane słowa rozsiadły się w tobie. Utykasz fragmenty w szpary między sobą, a światem, by zatrzymać siebie w sobie. To „taniec po słowach”, do którego kroki rozpisał Marcel Proust.
*Wit Szostak, „Szczelinami”
#agaKUSIczyta