Początek XVII wieku. Tomasz Błudnicki wraca z wyprawy na Moskwę. Podczas jego nieobecności w dziwnych okolicznościach stracił życie jego ojciec, z majątku niewiele zostało, o rękę siostry stara się lokalny zbój…. Słowem, zmiany, zmiany, zmiany. A największą z nich jest ta, że zmienił się on sam.
Nie sięgnęłabym po tę powieść, gdybym się wcześniej zorientowała, że poniekąd znałam ją z serialu. Serial oglądałam dawno i raczej nie w całości, ale zapamiętałam go jako mieszankę nawalanki i szczucia seksem w przaśnej stylistyce późnego PRL-u.
Powieść jest zdecydowanie lepsza, zwłaszcza jeśli chodzi o głównego bohatera. Nie jest to słowiański maczo, który wpuszcza dziewczynę do łóżka jak z łaski, po tym, jak czekała grzecznie przy drzwiach, bo on się musiał napić (a może był to w zamierzeniach symboliczny obraz polskiego seksu – bez słowa, po pijaku, od razu do sedna?). Przepraszam. Zapomnijmy o serialu. W powieści Tomasz to człowiek odarty ze złudzeń, zdystansowany wobec otoczenia, tym bardziej, że szuka wokół siebie mordercy ojca, zdjęty rozterkami, wątpliwościami… Jednakowoż jest wciąż człowiekiem z zasadami, za które gotów jest nadstawić karku. Na przykład, za tolerancję religijną. Tak, traktuje ją bardzo serio. Mierzi go bezsens powszechnej przemocy, o wojnie nie mówiąc, ale jak trzeba, to trzeba. I uparcie, wbrew wszystkim dąży do odkrycia prawdy.
A w tle społeczeństwo podzielone, kłótliwe, pełne wzajemnej nieufn...