Był sługą, uczniem, czcicielem, radosnym wielbicielem Chrystusa. Takie to proste. Jak pierwotni mnisi, nie znali szczegółowych „nabożeństw”, ale raczej całościową pobożność, skoncentrowaną na osobie Pana – tak i on, czerpiąc z myśli biblijnej w duchu jej interpretacji przez teologię Kościoła, nie znał nic ważniejszego ani ciekawszego nad postać Chrystusa, kontakt z Chrystusem, dzieło Chrystusa przedłużające się w nas. Chrystus nie był dla niego ani tylko postacią z przeszłości, ani tylko Królem w niebie, ale wszechobecnym, żywym i umiłowanym Zbawicielem, który prowadzi tu i teraz swoje dzieło, dzieło zbawienia nas i uczynienia nas dziećmi Bożymi. Dogmat nie był dla niego sztywnym ograniczeniem myśli ludzkiej, ale godnym radosnego podziwu przekładem na język ludzki tego, co Bóg nam o Sobie objawia. Teologia nie była dla niego intelektualną zabawą, ale umotywowaniem adoracji, a to się tak udzielało jego studentom, że nieraz szli prosto z wykładu na modlitwę, odruchowo, na mocy zwyczajnej konsekwencji. Liturgia nie była dla niego obrzędem, ale udziałem w odwiecznej miłości Ojca i Syna, danym człowiekowi już tu na ziemi pod osłoną znaków, a w wieczności bez osłony. Był więc – takie to proste – w pełni i z całego serca chrześcijaninem, wyznawcą Chrystusa, i niczym poza tym: mnichem był przecież tylko po to, żeby chrześcijaninem być jak najpełniejszym, gdyż streszczenie całej reguły św. Benedykta widział w słowach „Nic nie przedkładać nad miłość Chrystusa”. A kiedy to, czym żył i czego uczył, nabrało rozgłosu przez jego książki, świat katolicki stanął zdumiony... bo znowu przypomniano nam to, co najważniejsze, a na czym pozwoliliśmy już osiąść warstwom kurzu: nie w teologii oczywiście, ale w życiu modlitwy. Sto lat po szczytowym okresie jego działalności, blisko osiemdziesiąt lat po jego śmierci, trudno już dzisiaj wyobrazić sobie, jakim radosnym wstrząsem był ten jego prorocki chrystocentryzm dla ludzi jemu współczesnych. Papieże pisali dziękczynne listy, a w świecie od Portugalii aż po Japonię tłumacze na wyścigi przekładali książki Marmiona na swoje języki: Chrystus życiem duszy... Chrystus w swoich tajemnicach... Chrystus jako wzór dla mnicha... Sponsa Verbi... Później, już po jego śmierci, wydano z jego papierów liczne inne, mniejsze lub większe dzieła i zbiory, w tym antologię korespondencji (Zjednoczenie z Bogiem) oraz cykl nauk zatytułowany Chrystus jako wzór dla kapłana. Był całym sercem oddany Chrystusowi, a jednocześnie i cały dla bliźnich. Miłość nie była u niego teorią: przekładała się na szczerą troskę i czynne poświęcenie, czy chodziło o to, żeby duszom ludzkim służyć konferencjami, słuchaniem spowiedzi, pracą kapłańską albo profesorską – czy też o to, żeby pofatygować się i załatwić jakąś sprawę czysto doczesną, którą doskonale mógłby załatwić ktoś inny, mniej dostojny i mniej rozrywany, tylko że akurat takiego kogoś nie było pod ręką. Sam zresztą nigdy nie dostrzegał, tym bardziej i nie celebrował swego dostojeństwa: po prostu zbyt wiele miał poczucia humoru i autentycznej, nie deklarowanej pokory. W dodatku, jak wielu tłuściochów, miał zawsze gotowy pretekst do żartów z siebie samego: znajdował go w swojej tuszy. Był synem Francuzki i Irlandczyka, ale Irlandczyka wychowanego w języku i kulturze angielskiej. Został mnichem – później opatem – w Belgii w klasztorze obsadzonym przez Niemców. Kochał i rozumiał ich wszystkich: Irlandczyków i Anglików, Francuzów, Niemców i Belgów. A to go czyniło szczególnie podatnym na rany, ilekroć oni wzajemnie dla siebie nie znajdowali zrozumienia lub nawet między sobą wojowali. Był urodzonym budowniczym mostów między ludźmi, ale okoliczności zmusiły go do tego, żeby raz i drugi wziąć udział właśnie w stawianiu bariery; cierpiał nad tym szczególnie i starał się stawiać ją w taki sposób, żeby przynajmniej innym jak najwięcej bólu oszczędzić (Małgorzata Borkowska OSB)