Taka sobie sympatyczna bzdurka na odmóżdżenie, historyjka, która mogłaby zdarzyć się w wielu krajach, niekoniecznie w Czechach. Fakt zostania spadkobiercą zamku i tytułu arystokraty mógłby zawrócić w głowie niejednej rodzinie, niezależnie od narodowości. Doceniam pomysł na fabułę, zbiorowisko zakręconych postaci na prozacu lub orzechówce, a także ciąg bzdurnych i durnych wydarzeń oraz katastrof w trakcie realizacji koncepcji Zamku Totalnego. Ze śmiechu nie parskałam, czasem tylko lekko uśmiechnęłam się pod wąsem (stop: chyba najadłam się prozacu, bo ja przecież nie mam wąsów). Przeczytałam bez zachwytu, ale i bez przykrości. Druga część mniej zabawna niż pierwsza, bo straciła urok nowości. Postaci mnie już nie zaskakują, znam je wystarczająco dobrze z poprzedniego tomu, więc zdecydowanie tu nudniej. Trochę ożywczego powiewu wprowadzają tylko muflony. Przyjemność z lektury psuje mi tępota rodziców, za bardzo się autorowi przerysowali.
Po kolejne tomy sięgnę kiedyś, by zobaczyć jak autor poradzi sobie z rozwinięciem tematu, który moim zdaniem jest już całkiem wyeksploatowany.