Każdego śmieszy co innego. Ja komedii nie lubię, ciężko mnie lekturą sprowokować do śmiechu. Do dziś w głos zaśmiewam się tylko przy „Wszystko czerwone” Chmielewskiej, „Przygodach Dobrego Wojaka Szwejka” , a ostatnio przy „Stulatku, który wyskoczył przez okno” w obszczykapciach. „Arystokratka na królewskim dworze” dołączyła do tej galerii.
Maria Kostka z Kostki dostała zaproszenie od królowej Holandii i wybiera się z wizytą. Kogo ze sobą zabierze? Skąd weźmie pieniądze na podróż? W co się ubierze? Jak sobie poradzi na dworze? Im dalej, tym było śmieszniej, a prawdziwy cyrk zaczął się w Pradze w czasie przygotowań. I wtedy już poleciało.
Żadna dotychczasowa część nie wywołała u mnie głośnego śmiechu, czasem tylko cichy uśmieszek. Tym razem było inaczej, na przykład wtedy, gdy kucharka w galerii sztuki, w której zawisł „Pożar w burdelu”, organizowała sobie ścierki do naczyń. Bezwiednie parskałam śmiechem (nareszcie!), jak po nadużyciu orzechówki z rozpuszczonym w niej prozakiem.
Powieść nie jest może arcydziełem, ale w końcu spodobało mi się, przyzwyczaiłam się do przerysowań oraz zaprzyjaźniłam się z bohaterami, może dlatego, że ojca - arystokraty - głupka i kretyńskiej mamuśki w tym tomie niewiele. Jak nadejdzie czas chandry - sięgnę po kolejny tom. Poza tym ciekawa jestem jak zamknie się otwarty wątek, którym kończy się książka. Osiołkowi w żłoby dano. Co wybierze?
Koniecznie chcę się też spotkać z panią Cichą, której fanką nieoczekiwani...