Dzień Dobry!
Czytelniczo był to dla mnie rok piękny, choć jeszcze nie skończony. Miałem przyjemną sposobność czytać rzeczy wyselekcjonowane, jedne wybitne, inne po prostu bardzo dobre, także takie z wadami, ale nie rzutującymi na wrażenie zapamiętane. Zdecydowanie rok czytelniczo wygrany mimo że w ilości książek przeczytanych niezbyt imponujący, ale jakości wyższej (może warto te zasadę przenieść na inne aspekty mojego życia i w końcu się ustatkować? Warto się nad tym pochylić). Niestety medal ten ma i drugą stronę, niefortunnie jest to również rok anihilacji autorytetów pisarzy, których uważałem za jeśli nie wybitnych, to bardzo dobrych, których polecałem wielokrotnie nie tylko na łamach internetowych portali, ale i w prywatnych rozmowach. Niestety poza tegorocznymi odkryciami, trzeba poszukać przyjaciół nowych, nazwisk świeżych, choć niekoniecznie jeszcze żyjących. Nie tyle wiernych pisarsko, co nie zgniłych własnym ego, innych pod tym względem niż ja sam.
Upadający Pierwszy był autorytet kryminalny, po upadłym już dawno Miłoszewskim, imć Chmielarz niejaki Wojciech. Napisawszy kryminalną wydmuszkę, ideologicznie wpasowaną pod nowoeropejskich fajnopolaków, zapominając całkowicie o intrydze kryminalnej i ciekawych postaciach, zdeptał mój szacunek do jego własnego kryminalistycznego, wybitnego talentu. I choć wcześniejsze, niektóre słabsze książki zwiastowały lot Ikara, wierzyć nie chciałem, bo przecież to mój Wojciech, wybitny!
Upadający Drugi pozostawił bolesną w sercu ranę, mój wspaniały osobisty bóg emocji i wrażliwości, imć Jakub Małecki, który popełniwszy okrutne bluźnierstwo na pięknym pisaniu, pisaniu magicznym, brutalnie zatańczył paso doble na mojej wrażliwości, i to ostrogami, dając mi wydmuszkę książki tak pustą, że łzy rozpaczy zaschnąwszy mi na twarzy, wypaliły bruzdy rodzące gniew. Tak wielki, że w bezrozumnym szale zawodu mogłem zmarszczyć nos, pokazać zęby by wreszcie przy wychodzącej na czoło żyle gniewu krzyknąć do pełni księżyca - zdrada! Koszowy zdrandik Koszowy nie nasz brat!
Ale to dopiero Upadający Trzeci sprawił, że przelała się czara goryczy, a czytelnik rozsierdził sja na dobre. Pan Grozy, który niczym pasterz zła, od nastoletnich lat moich prowadził mnie za rękę przez korytarze horroru, napięciem atawistycznego zła i literackich scen namiętnego, często przemocowego seksu kształtował mój młodzieńczy mózg, zawiódł mnie niewyobrażalnie. I oto ten który jeszcze jakiś czas temu mienił się być wyższym nad wszystkie mocarze horroru, mój osobisty pan mroku, Graham Masterton, popełnił książkę, która nie tylko nawet nie próbowała udawać horroru, ale nawet jakimś nieszczęściem doczekała się kontynuacji, a ja zawierzając marce pisarza, kupiłem od razu obie części. Twór ów zrodził we mnie emocje tak złe, że nie pozostało mi nic innego jak tylko zakrzyknąć w gniewie We are Venom i ulegając materii (poza) kosmicznej popełnić niniejszy wpis.
Zatem!
Otwieram w mojej głowie konkurs, przetarg, wolną elekcję, krzycząc niczym hieny w Królu Lwie, bezkrólewie lala la la lala! Wolne wakaty na:
Pana Grozy
Króla Kryminałów
Władcę Emocji Prozy
Słucham Państwa!