Dzielę książki na kilka grup.
- arcydzieła
- książki mądre / dobre, choć nie w moim typie czy guście
- książki z mojej bajki, a więc tym samym, subiektywnie, dobre
- książki z mojej bajki, ale takie, które dobre nie są, bo coś w nich kulało, a świat się nie kleił. Lub autor był leniem i nie przyłożył się do dobrego zobrazowania opowiadanej historii.
- oraz tak zwane książki sraczowe. To lektury, które czyta się, leżąc w wannie lub siedząc na kiblu. Niby się czyta, ale nie żal, jak wpadnie. Takie dobrze złożone litery w fabule o niczym.
Tej książki, którą teraz recenzuję, nie mogę zaliczyć do żadnej w powyższych kategorii. I dalej nie wiem, czy to dobrze, czy źle...
Wariacja na temat...
Wg opisu wydawnictwa, Wicked to wariacja na temat „Czarnoksiężnika z krainy Oz”. Historia opowiedziana zza kulis, która ma nam otworzyć oczy na wątki, które doprowadziły postaci do znanego z lektury opowieści Franka Bauma finału. Uwielbiam historie alternatywne, kocham zastanawiać się jakie wydarzenia stały za konkretnymi działaniami czy osobami, co sprawiało, że działały tak, a nie inaczej. Dlatego sięgnęłam w Klubie Recenzenta po tę pozycję.
I świeżo po skończeniu mozolnej lektury wciąż się zastanawiam, co autor miał na myśli i dlaczego sięgnął po kanon, by opowiedzieć go inaczej...
Oglądałam kiedyś film. Przyznaję – skusił mnie tytuł. Jako niespełniony historyk sztuki mam słabość do filmów o malarzach i artystach wszelakich. Afisz brzmiał „Duchy Goi”. To, że była to szmira wyjątkowo nikłej klasy, to jedno. Ale do tej pory mam wrażenie, że autor sięgnął po znane nazwisko li wyłącznie po to, by zdobyć widza. W filmie, poza paroma scenami, nic a nic z historii malarza się nie pojawia, ani nie porywa. Żeby chociaż był ładny. Ale nie. I prześladuje mnie myśl, że z „Wicked. Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu” sprawa ma się podobnie. Inspiracja czy ki czort?
Niby pojawiają się postaci te same. Niby gdzieś tam się te ząbki zahaczają, ale jednak wrażenie, że ktoś nie do końca potrafił stworzyć swój świat i swoje opowiadanie i na siłę posiłkował się szkieletem kanonu. Żeby chociaż zrobił to dobrze. Mam niejasne poczucie żerowania na opowieści i dodanie do niej nikczemnie mało względem tego, co się zapożyczyło. A zassano legendę. Kanon. Fundament.
Jak na mój gust jest płasko, świat nie jest zarysowany konkretnie, stworzony od podstaw, wynikający logicznie jeden z drugiego. Ot wrzuca się czytelnika w sam środek opowieści, w której owszem – postaci mają swój rys i charakter, ale praktycznie przez 80% książki nie do końca się spajają.
Czytało się ciężko, wracało niechętnie, choć zamysł był zacny.
Uniwersalizm i historia ustrojów i nastrojów
Żeby nie było, że tak wszystko hurmem o kant tyłka rozbić. Nie. To, że nie przepadam za książkami z dziwnym i niejasnym przekazem, nie znaczy, że są złe. Być może ich nie rozumiem i nie czuję to wszystko. Być może ktoś odnajdzie tam prawdy objawione i zakrzyknie „o! Właśnie! Dokładnie tak myślę”. Jeśli tak – z chęcią ją / go poznam ;)
Za plusik, a zresztą precz ze zdrobnieniami, za plus uznaję uniwersalizm ustrojów i nastrojów społecznych, które są w książce całkiem smacznie zaznaczone. Niebezpieczeństwo zachowań homofobicznych i rasistowskich, sortowanie jednostek po przynależności rasowej, prześladowania z tego wynikające, terroryzm i gry polityczne, rewolty i obalenia władzy są brane w ciekawą otoczkę. Niby bajeczną, a przerażająco znajomą. Daje do myślenia.
Duże brawa za nazwy miejscowości – tu chyba jednak ukłony i gratulacje dla tłumacza.
Plusem też jest zakończenie – gdyby nie wlecząca się fabuła, to finał byłby naprawdę smaczny. A tak to tylko czwórka z minusem.
Czy powinno się czytać „Wicked” z myślą o kontynuacji lub uzupełnieniu „Czarnoksiężnika z krainy Oz”? Nie. Czy jest to odgrzewany temat? Też nie. Za mało punktów stycznych. Jak się więc powinno czytać „Wicked”? Najlepiej w ogóle.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta portalu nakanapie.pl
Monika Turska (siostra starszej siostry)