Dobra, więc czasem, ba, prawdę mówiąc nawet bardzo często w przypadku powieści kryminalnych i thrillerów, jest tak, że jakaś powieść zaczyna się nader mocnym uderzeniem, zaczyna się bardzo ostro, dobitnie, a niedługo później napięcie nam opada i zaczyna się książkowe bagienko :) Zaczyna się ta część tekstu, przez którą musimy się przebijać :) Ta w której to nasi dzielni śledczy przesłuchują świadków, jeżdżą po miejscach, w których widziano podejrzanych, jedzą kanapki, znów przesłuchują świadków - na portalach literackich jest zdaje się wielu fanów skandynawskich kryminałów, hmmmm :) - a my czytamy to, zazwyczaj podziewujac sobie lekko. Nie jest to w żadnym razie niespotykane zjawisko, prawda? Ale rzadko kiedy ma się takie wrażenie, jakie ja miałem podczas lektury "Martwego Sadu" - wrażenie, że pisarz celowo i w pełni świadomie wpuszcza nas w to bagienko. Że to nie jest wypadek przy pracy, czy nawet coś, czego starał się uniknąć, no, ale się nie da, tylko coś, co serwuje nam z całą świadomością - "patrzcie, tu ma być to bagienko". "Daje je wam, rozmyślnie je tworzę, wiedzcie to".
Jest to o tyle ciekawe, że owo mocne uderzenie na początek powieści tu jest naprawdę dosadne. Naprawdę początek czytamy z wypiekami na twarzy. A potem... cóż, czy tylko ja miałem wrażenie, że pisarz totalnie nie miał pomysłu na to, co ma być dalej? I dlatego owa dalsza akcja ma się cokolwiek nijak do tego początku. Nawet w formalnej strukturze dziełka się to odbija, nasz dzielny śledczy zostaje w pewnym momencie - ale bardzo blisko początku tekstu - przeniesiony do innego wydziału. I dokładnie wtedy, gdy przegląda punkt po punkcie, przypadek po przypadku, sprawę, którą teraz ma badać, wdraża nam się owo bagienko. Ktoś powie: "No, tu to już się czepiasz, jak przeglądanie przypadek po przypadku ma nie być nużące?" Tak się składa, że mam jeszcze w miarę świeżo w pamięci "Szczelinę" Józefa Kariki, gdzie w bardzo podobny jak w "Martwym Sadzie" sposób jedna z postaci zapoznawała się w pewnym momencie (i też raczej na początku książki) z listą osób zaginionych i tam to grało. Tam to zaciekawiało, tam byliśmy trzymani przez autora za mordę. Tu nie zagrało i tak samo nie grało już potem.
Okej, powstaje więc teraz pytanie, czy autor miał pomysł na tę nieco późniejszą część powieści? Czy miał pomysł na tę opowieść poza owym początkowym wysokim C? Cóż, jakiś tam miał, mamy podrzucane przez niego tropy, mamy momenty, w których nasi dzielni świadczy wpadają na coś, a my sobie myślimy "A, pewnie rzeczywiście to tak było", czyta się to jakoś. Nie jest tragicznie, ale też nie porywa. Gdybym jednak miał powiedzieć, czy bliżej jest do owej tragiczności, czy do geniuszu, gdybym miał jasno zdecydować - wskazałbym na tę pierwszą opcję.
Zwróćmy też uwagę na jeszcze jedną sprawę - w momencie, gdy pisarz każe nam brnąć przez owo bagienko, dokładnie, ściśle wtedy, powieść zostaje wyczyszczona z elementów nadprzyrodzonych, których istnienie w całej tej historii możemy wcześniej jakoś tam domniemywać. Autor nawet specjalnie nie usiłuje manewrować między szkiełkiem i okiem a tym, co poza nimi, jasno wskazuje - "To jest czysty kryminał, bez elementów nadprzyrodzonych". Ciekawe zresztą, że tekst jest tu dziwnie konsekwentny - gdy potem elementy nadprzyrodzone na chwilę wracają (scena rozmowy z księdzem, sceny "po zmroku") lektura staje się z miejsca ciekawsza, wciąga czytelnika. I myślę, że książka bynajmniej by nie straciła, gdyby autor umieścił ich w niej więcej.
Na szybko dodajmy, że punkcik należy się za stworzenie kreacji sympatycznego księdza, który nie jest pedofilem (no, łał!), nie jest pijakiem, jest pomocny i szczerze oddany wiernym. Dziś to chyba wręcz akt pisarskiej odwagi!
Niespecjalnie natomiast wyszedł główny bohater, który zdaje się ma być stałym elementem Gorzkowych kryminałów. Po ponad czterystu stronach, które spędziłem w jego towarzystwie (tak, non stop mamy punkt widzenia jednej postaci, aż dziwne, że autor nie zdecydował się na pierwszoosobową narrację) ja wciąż niezbyt dobrze wiem, kim jest Marcin Zakrzewski. Czy jest bardzo inteligentny, czy tylko trochę (choć ten jeden akt jego inteligencji pod koniec akurat dobrze wyszedł), czy jest bardziej super hero czy everymanem, czy jest lubiany przez współpracowników, czy niekoniecznie. Już jego partnerkę lepiej tu zarysowano, choć w jej przypadku można postawić pisarzowi zarzut pewnego pójścia raz czy dwa na łatwiznę.
Okej, daję 4/10, może przy moim następnym spotkaniu z prozą pana Mieczysława Gorzki będzie lepiej. Są powody, bym miał taką nadzieję :)