Przemysławowi Piotrowskiemu bardzo zależało na tym, by jakoś ułożyć tę historię. By pod koniec wszystko okazało się do siebie pasować, stanowić elementy jednej układanki. By osiągnąć wyznaczony cel, to, co sobie jako istotę swojego dziełka wymyślił. Zrealizować pisarski plan. I, uczciwie trzeba przyznać, że jakoś tam mu się to udało, rzeczywiście widzimy w finale „Anubisa”, o co szło w podrzucanych nam tropach, tylko, że…
Ej, czy wyłącznie ja przez chyba ponad trzy czwarte przygody z omawianą pozycją miałem silne wrażenie, że cała ta opowieść totalnie nie wie, co ze sobą zrobić? Mamy trupy z przeszłości, mamy nowo odnalezione ciało, ich sprawy połączone są cokolwiek na siłę (w każdym razie tak to połączenie odbieramy czytając), mamy śledztwo w ich sprawie, ale… No właśnie, ciężko powiedzieć na czym polega problem z tą książką, poza tym, że zamiast wrażenia tego, jak to idziemy za mylnymi tropami (swoją drogą ciekawe, że w finale autor uznał za stosowne aż tak wyraźnie pokreślił to, jak to były one podrzucane :) ) mamy cały czas wrażenie, że powieść chciała by być o czymś, ale jakoś tak jej to nie wychodzi.
Interesujące, że na tym tle mniej widoczne stają się te bardziej konkretne wady tekstu. To, jak bardzo nijacy są nagle prawie wszyscy prawie członkowie naszego zespołu śledczego (choć przecież Piotrowski ewidentnie chciał im nadać indywidualne cechy, a przecież wcześniej zdaje się nieraz mu się to udawało), całkowicie przyćmieni przez bohaterów rozgrywającej się równolegle z policyjnym dochodzeniem trzyosobowej soup opery, czy to, jak bardzo na siłę autor wprowadzał punkty widzenia nowo kreowanych na kartach kryminału bohaterów.
Najbardziej może rzuca się w oczy totalne olanie w książce problematyki starożytnego Egiptu i jego religii. Skoro jest to zatytułowane tak, jak jest i skoro niejedna z przewijających się na kartach powieści postaci została opisana jak fascynat tej tematyki, to czytelnik ma się chyba prawo spodziewać jakiejś dawki informacji tyczących tej problematyki, jakichś ciekawostek, wiadomości, czegokolwiek. Przecież w posłowiu do „Anubisa” (tu zatytułowanym pięknie, „Od Autora”) mamy deklarację, że coś takiego się w tekście znajduje. Serio? Ta jedna wzmianka o znaczeniu symbolu Ankh to ma być to, naprawdę? Śmieliście się z dyskusji o feminatywach w języku staroegipskim w „Ozyrysie” Mroza (cóż, z oczywistych względów ciężko nie zestawiać obu powieści), ale jak dla mnie było to ciekawe, rozwijające, podane tak, że łatwo było zapamiętać daną informację, zachęcało do własnych poszukiwań i widać było, że Remek potrafi robić takie rzeczy. Jego nieco mniej płodny kolega nawet nie tyle niekoniecznie dzieli z nim rzeczoną umiejętność, ile nawet nie próbuje się w tej kwestii sprawdzić. Aż tak wielki brak wiary we własne możliwości?
Nawet w finale nie było tego napięcia, które wcześniej odnajdywałem przecież w dziełkach Piotrowskiego. Była ta przeolbrzymia chęć dopięcia swego, od wzmianki o której rozpocząłem tę reckę i tyle :(
PS: Czemu polskie powieści zawsze, gdy tylko nieco zbliżają się do problematyki Darknetu potem z miejsca tak szybko od niej uciekają?