Drugi tom dylogii Teixcalaan nie daje czytelniczkom i czytelnikom wystarczających podstaw do oceny kierunku i tempa rozwoju talentu pisarskiego Arkady Martine. Głównie dzięki temu, że poziomem i jakością w zasadzie nie różni się od Pamięci zwanej Imperium, a jeśli już dopatrywać się różnic, to trzeba uznać, że Pustkowie zwane pokojem jest książką słabszą. Fabuła tej powieści zmontowana jest z wielu wątków, które nie tylko mają liczne ułomności konstrukcyjne, lecz także nie do końca łączą się w spójną całość.
Za główny temat powieści należałoby uznać kwestię konfliktu Imperium Teixcalaan z nieznaną rasą obcych. Autorka przy jego konstrukcji zdradza swój brak doświadczenia ujawniając niepotrzebnie na początku książki główną tajemnicę obcych. W ten sposób czytelniczki i czytelnicy nie otrzymują żadnej satysfakcji z rozwiązania zagadki sposobu komunikacji obcych, bo znają je od pierwszych stron, podczas gdy główne bohaterki i całe Imperium męczą się nad jej rozwikłaniem przez niemal całe 600 stron, co nie tylko irytuje lecz jest po prostu nudne. Dramatyczne wydarzenia z końcówki powieści ponownie wciągają w lekturę, ale w niczym nie rekompensują poprzedzających je dłużyzn. Autorka nie wykorzystuje też do końca innych powiązanych z głównym wątkiem pomysłów, które zapewne mogły znacząco podnieść dramatyczny potencjał fabuły, jak choćby współodczuwanie śmierci i cierpienia wśród pilotów małych okrętów bojowych Imperium, zwanych Odpryskami. Kompletnie niewykorzystany pozostaje również znany z pierwszego tomu pomysł przekazywania cennych wspomnień poprzedników wybranym jednostkom. Główna bohaterka obu książek, Mahit Dzmare, prawie w żaden sposób nie skorzystała z tej fantastycznej i ewidentnie intrygującej technologii, ograniczając się jej używanie niemal wyłącznie do wewnętrznych dialogów z przeszczepioną osobowością jej poprzednika na stanowisku ambasadorki w Imperium. Zamiast tego dostajemy dodatkowe wątki romansowe, polityczne intrygi, walkę o władzę w Imperium i walkę o władzę w macierzystej stacji Mahit Dzmare. Wszystkie te wątki nie koncentrują się bezpośrednio na głównej bohaterce, co czyni konstrukcję książki tym bardziej koślawą. A już zupełnym kuriozum jest to, że najbardziej poruszające i przepełnione emocjami decyzje podejmuje bynajmniej nie sama Mahit, tylko jeden z pobocznych bohaterów, którego poświęcenie okazuje się decydującym elementem całej fabuły i niezbędnym warunkiem osiągnięcia pokoju. Jest to o tyle dziwne, że Autorka deklaruje, że tu już cała historia i chociaż ma zamiar w przyszłości wracać do Imperium Teixcalaan w kolejnych książkach, to będą one miały nowe bohaterki i bohaterów. Nie miała więc specjalnych powodów by oszczędzać głównej postaci nieodwracalnych wyborów.
Trudno jednoznacznie ocenić tę książkę. Nie jest to ani przygodowa historyjka z motywami SF ani prawdziwie twarda, naukowa fantastyka. Nauka jest tu jedynie rekwizytem i to używanym w mało wiarygodny sposób. Widać to zwłaszcza w opisach prób kontaktu, które obywają się bez pomocy komputerów i SI, niemal chałupniczo. Wątki poboczne a w szczególności obyczajowe odgrywają w tej książce dużą rolę i same w sobie były interesujące, ale żaden z nich nie skończył się w definitywny sposób, pozostawiając konflikty i emocje w zawieszeniu. Może to celowy zabieg, ale mnie niespecjalnie się spodobał. Wierzę jednak dalej, że A. Martine napisze kiedyś znacznie lepsze książki.