Panie Masterton! bardziej tego schrzanić się nie dało. Zamiast mięsa dostałam plastik. I bynajmniej nie chodzi mi o rozrywanie wnętrzności, bo nie jest mi potrzebne zobrazowanie, jak ktoś lub coś rozszarpuje człowieka, aby stwierdzić czy dana treść jest horrorem, czy jego imitacją.
Tym razem, dzięki "Wendigo", zaserwowałam sobie nudne flaki z olejem. Brak napięcia, oczekiwania na kolejny ruch bohaterów, którzy sami w sobie są nijacy. Mdli oficerowie, którzy wciąż informują matkę, że nie mogą znaleźć jej dzieci, bo kolejny raz trafiają na zły trop. Sama bohaterka, jakby się z choinki urwała i dokładnie sama nie wie czego chce. Rozumiem, iż pokutuje w umysłach wielu, iż kobieta zmienną jest, ale żeby przypisywać jej schizofreniczne zagrywki? Raz dałaby się pociąć, by tylko dzieciaki wróciły jak najszybciej do domu, a gdy sytuacja zaczyna się klarować, zmienia zdanie. Mając silne wyrzuty sumienia pragnie zaniechać podjętych, przez grupkę wtajemniczonych, działań w tym kierunku. Cała akcja polega na bieganiu mamuśki, to w jednym, to w drugim kierunku. Jednak, gdyby chodziło jedynie o poszkodowaną agentkę nieruchomości, to bym nie zdziwiła się tak bardzo, gdyż Masterton nie nabył umiejętności ciekawego prezentowania żeńskich osobników. Tylko tym razem "położył" wszystkich bohaterów równo na tej samej niezamalowanej karcie. Stąd też są wyblakli, jak sam wendigo oglądany z profilu, praktycznie znikają w treści.
Koszmar całego zajścia tak od strony przeżyć matki, jak dzieci, jest nakreślony niewiarygodnie. Nawet biorąc pod uwagę różne możliwości przeżywania traumy, zawsze są pewne stałe czynniki, które je charakteryzują. I znowu od strony psychologicznej odnotowujemy porażkę.
Akcji też tu za wiele nie ma. No może aż do momentu... zwrotu akcji. Gdy zleceniodawca staje się zwierzyną, na którą zaczyna polować leśny duch. Ale żeby owe zabiegi do udanych należały, to też nie do końca. Czy cokolwiek oddziałuje tu na wyobraźnię czytelnika? Może pewne migawki z udziałem szamana i jego partnerki. Za to końcówka to jakieś tandetne love story. Ni z tego ni z owego wyskakuje człowiek z zapewnieniami, że oto jest zafascynowany Lily.
Niekonsekwencja działań bohaterów rozkłada strukturę od środka i mamy poplątanie z pomieszaniem. Nie ma zapowiedzi, że coś ma zmienić swój bieg, ani odniesień do postrzegania stanu rzeczy przez którąkolwiek z postaci. Nagle stajemy w oko w oko z jakimś bohaterem, którego zachowanie zmienia się i nie wiadomo dlaczego.
Po tak spapranych przez autorów lekturach, mam mord w oczach. I kto wie, czy w tym wypadku sama nie spisałabym się lepiej jako wcielenie wendigo (a las mam tuż tuż;))