Ida Brzezińska jest pełnoletnia i pełna nadziei. Przyszła jednak na świat w rodzinie, która od dwudziestu pokoleń pielęgnuje wyłącznie najlepsze magiczne tradycje. Masa w niej czarodziejów, wróżbitów, wiedźm i czego tam chcecie, więc nasza bohaterka przyszłość ma dość opisaną… bajer w tym, że Ida postanowiła magią się nie parać. O nie! Ida chce na studia i to prosto do Wrocławia! Problem jednakowoż w tym, że Ida ma Pecha. A Pech ma się bardzo dobrze towarzysząc jej w codzienności. I mimo iż owa codzienność pragnie być odmienna od tego, czego pragną dla niej rodzice Idy… cóż, wydaje się, że to Pech ma zawsze najwięcej do powiedzenia. I całkiem sprawnie podkłada nogę, gdy wydaje się, iż już nic nie może pójść gorzej… bo przecież zawsze może być gorzej.
Młodziutka Ida, która przeprowadza się do Wrocławia, jednakowoż na studia trafia. A jakże. Trafia tam wraz z Pechem i od razu wpada na… ducha. Świadoma tego, że za plecami coś się czai nie może jednak wyminąć tego, co wielu nazwałoby drogą przeznaczenia. Już wkrótce jej marzenie o zabawie i nauce, w niezależnych od siebie proporcjach, upada. Ciotka, która ma własne zdanie, nie musi jej nawet zmuszać do tego, by do niej przyszła – misterny plan rodziców też ma się całkiem nieźle. Bo szamanka od umarlaków to zwyczajnie ma w życiu… przeduchowane. I nie tylko dlatego, że widzi duchy i, że owe widziane duchy są raczej w niepełnym stanie byłej cielesności – wstrząsające paskudztwo mielonki. Ona po prostu ma słaby żołądek… i tego tam Pecha.
A tu czasem wypić trzeba, albo i co zapalić, a haj Ida ma zapewniony na całego.
Opowieść rozkręca się niezgorzej i wprowadza nas prosto w trzewia duchowego świata. Mamy tutaj akolitkę i jej nauczycielkę. Stary dom, pewne przeznaczenie i wielką misję. Problem w tym, że nasza bohaterka wciąż zapiera się wszelkimi kończynami, by tylko nie być sobą. I tak, nie akceptując tego, czego chcą duchy – a gadanie z nimi to wiecie, po próżnicy – wpada w problemy. Co ja mówię, wlatuje w PROBLEMY na łeb na szyję! I raczej tłucze sobie i godność i pośladki. Poprzez jednego ducha, który okazuje się nim nie być do końca, Ida dostaje się w szpony najstraszliwszej czarnej magii, zakusy cudzej głupoty wzmocnionej pewnością siebie i… magicznego ustawodawstwa.
Czyli spokojne życie studentki Pech zabrał!
Towarzysząc perypetiom Idy, młodej kobiety, która bardzo pragnie spełnić marzenie o zwyczajności, my się bawimy – bezczelnie. Dzięki świetnemu sposobowi narracji, językowi, który przymila się do czytelnika i pewnej nonszalancji miasta zwanego Wrocław… „Szamanka od umarlaków” rozjaśni każdy deszczowy dzień. A co najlepsze, spoglądając na zakończenie tej historii – to tak naprawdę dopiero początek! I to początek, który może zgotować całkiem magicznie-sensacyjną serię. Tylko marzy mi się, co by więcej w niej było intrygujących przedstawicieli rodziny Idy – bo strasznie kręcą mnie takie magiczne posiadłości. No i takie cioteczki! A i oczywiście specyficzni towarzysze szamanki. W końcu nie każdy ma pożeracza snów i niezłą bestię za towarzyszy. Tacy to zawsze potrafią człowiekowi dzień umilić, a i zmusić człowieka, co by się zastanowił nad większą duchowością wszechświata.
Debiut Martyny Raduchowskiej to świetny pomysł na oderwanie się od rzeczywistości. Przynajmniej dla niektórych, bo ja tam duchy widuję!