Okej, więc czasem zdarza się, że jakaś powieść jest bardzo filmowa, prawda? Że czytając ją czujemy, że to zostało napisane jako ciąg gotowych scen do filmu i, co więcej, praktycznie widzimy ten film przed oczami w trakcie lektury. Nie jest to jakieś specjalnie dziwne zjawisko w tych naszych czasach, prawda? :) Ale jeśli chcecie zobaczyć taki totalnie, absolutnie filmowy tekst to sięgnijcie właśnie po "Piątą ofiarę". To jest tak bardzo nastawione na filmowość, że już chyba bardziej by się nie dało. Tak bardzo mamy te kolejne powieściowe sceny wyświetlające nam się w głowach, że szok* :) Ciekawe, bo w pierwszym tomie tej trylogii jakoś bardzo nie rzucało mi się to w oczy, a tu nagle aż tak mocno. Nie wiem, może autor zachęcony sukcesem tegoż pierwszego tomu teraz bardziej nastawił się na kasssssę, a ta, wiadomo, może przyjść bardziej z procentu od biletów niż z samej powieści. Cóż, to tylko taka teoria, to co wiem na pewno, to to, że ta filmowość totalnie przenika ten tekst, serio.
W sumie nawet mam takie bardzo bezpośredni dowód na prawdziwość tej mojej przedstawionej przed chwilą teoryjki spiskowej - otóż takim dowodem może być bardzo mała rola nowych rozdziałów pamiętnika Bishopa w tym tomie. To jest trudne do sfilmowania, prawda? Co, robić flashbacki? No ryzyko ekranowej sztuczności jest tu olbrzymie. No i pamiętnik pojawia się dopiero pod koniec książki, wtręty, w których mamy okazję go czytać są krótkie i jakieś takie mało konkretne. I niezbyt ważne dla fabuły. Hmmm, a poprzednio był już od początku, jako nader ważny artefakt i angażował, co? :) Teoria spiskowa się umacnia? :D
I tak jak ta filmowość (o, mamy słowo, które sponsoruje tę reckę :) ) nie jest sama w sobie wadą powieści, przeciwnie, jeśli jest zrobiona dobrze (a tu, powtórzmy, jest) może być zaletą (no bo widzimy te obrazy przed oczami), tak jednak gdy pod sam koniec powieści autor odstąpił od takiego sposobu pisania, tekst jednak zyskał. Jednak było to jakieś takie lepsze w czytaniu. Tak, wiem, końcówki thrillerów z definicji są mocniejsze, bardziej angażujące czytelnika, ale tu jednak idzie nie tylko o to. Zarówno ten końcowy twist (zresztą bardzo mocno kojarzący się z poprzednim, mniej filmowym tomem trylogii, prawda? :) ), jak i ten koniec jako taki właśnie zyskały na tym, że wtedy pisarz na moment odszedł od tej konwencji. Nie wiem, może to końcowe udziwnienie tekstu wymusiło takie odejście, pewnym jest natomiast, że per saldo wyszło ono książce na dobre.
Innym efektem ubocznym tej filmowości powieści, już mniejsza, czy istotnie zamierzonej przez autora, jest stępienie siły cliffhangerów kończących poszczególne rozdziały. Jakieś tam podkręcenia akcji w momencie, gdy dany wątek się urywa, by ustąpić miejsca innemu, są, jest ich sporo, niektóre są pewnie nawet nie najgorzej pomyślane, ale jakoś tego nie czujemy. Mamy gdzieś to, jak dana akcja się rozwinie, jakie będzie rozwiązanie danej mini-tajemnicy (bo to najlepsze określenie tego, co pisarz czasem nam pod koniec rozdziału serwuje). Omija nas to. Trochę - no właśnie - tak jak w filmie, gdzie takie oddziaływanie jest zazwyczaj słabsze niż w powieści, bo już nowa buźka aktorki nam wskoczyła, nowa akcja, nowe ujęcia a ta poprzednia zaraz przecież powróci.
Na szybko dodajmy, że na śmieszkowanie narratora też się to przeniosło. Mamy opis akcji i od czasu do czasu, nagle, punktowo, dodany jakiś żarcik czy ironiczny komentarz, w sumie pewnie jest tego nie więcej niż kilka w całej powieści. Tak, jakby pisarz od czasu do czasu przypominał sobie "A, muszę tu coś dorzucić, w końcu to jednak książka" a potem znów szło to w zapomnienie :)
Co natomiast łączy tę część z poprzednią to to, jak bardzo nie wychodzą Barkerowi powieściowe niespodzianki. Tam ta najważniejsza, która chyba w zamyśle pisarza miała być taką mega bombą (tak, ta związana z sytuacją żony głównego bohatera) tak bardzo została spalona w wykonaniu (bo potencjał miała olbrzymi) że już chyba bardziej nie mogła. I tu z pewnymi rzeczami jest nader podobnie, głównie tyczy to tych związanych z łączeniem książkowych wątków, z ich wzajemnym przenikaniem się. Pisarz chce nam coś takiego wrzucić - i mamy kompletne spalenie na etapie samego podawania nam tego. Tak jak sam tekst jest napisany bardzo sprawnie, tak to kuleje, że szok.
W ogóle mógłbym długo narzekać na takie spalone rzeczy, motywacje głównego powieściowego Złola (głównego gdy idzie o to, ile zajął na kartach powieści miejsca) były mega banalne (choć jakoś tam wymyślone i jakoś tam podawane) - długo mógłbym narzekać, by potem przyznać, że to per saldo była naprawdę niezła, przyzwoita, ponadprzeciętnie dobra powieść sensacyjna. Tak, nie mam tu wątpliwości, po prostu te gorsze rzeczy bardziej rzucały mi się w oczy, tyle :)
-----------------------------------------------------------
*To wyświetlanie się, fakt, że nasze mózgi bynajmniej go nie odrzucają, to chyba zresztą dowód na to, że autor tej powieści jest naprawdę utalentowany i tak naprawdę największy komplement dla niego :)