Wbrew wszystkim prawom natury, John Michael Osbourne ciągle żyje. Kiedy pojawia się na galowych przyjęciach, widać zużycie materiału. Mówią o nim legenda, że przyczynił się do stworzenia podwalin dla muzyki metalowej, że sporo w życiu przeszedł. To wszystko prawda i choć media ukazują go jako schorowanego dziadka, to kiedy słucham jego ostatniego albumu, jego głos brzmi nadal fenomenalnie. To dość niekomfortowe i mylące, bo dostajemy dwa sprzeczne względem siebie sygnały, z jednej wizerunek człowieka o lasce, z drugiej głos tak charakterystyczny, że nie można go pomylić z żadnym innym. Ale od początku. Jako wprowadzenie, wyręczę się tekstem z pierwszych sześciu stron książki.
"Mówili, że nigdy nie napiszę tej książki.
Niech się walą. Oto ona.
Teraz wystarczy coś sobie przypomnieć...
Kicha. Nic sobie nie przypominam.
No, może oprócz tego...*
*(...) W ciągu ostatnich czterdziestu lat ładowałem w siebie alkohol, kokainę, quaaludes, klej, syrop na kaszel, heroinę, rohypnol, klonopin, vicodin, i całą masę mocarnych substancji, których pełna lista nie zmieściłaby się w tej notce. Bywały takie chwile, kiedy brałem wszystko naraz."
Rozpoczynając tę przygodę, nie miałem wielkich oczekiwań. Owszem, lubię pojedyncze płyty Black Sabbath jak i solowe Osbourna. Uwielbiam koncert Live at Budokan (2002), a i ze swoim zespołem coverowaliśmy na kilku koncertach klasyk "Paranoid". To wszystko działa jak taka nadmuchana bańka. I kiedy przedzierasz się przez te pierwsze sześć stron, z których tekst przepisałem niemal 1:1, całe napięcie nagle opada. Ten człowiek jest wadliwy, to nie jakaś idealna ikona. Wyciągnijmy kije z d**y, wypuśćmy nagromadzone powietrze i zacznijmy rozmawiać o muzyce. Ozzy Osbourne szybko sprowadza na ziemię.
Ozzy Osborune ma niewątpliwie ogromny dystans do siebie i nie ukrywa swoich lęków. Nie ma już nic do stracenia, więc można pomyśleć, że to taka spowiedź, oczyszczenie. W każdym razie jest tu wszystko, co młody fan chciałby wyczytać. Picie na umór, narkotyki w każdej postaci, porzucenie szkoły, praca w fabrykach i oczywiście muzyczna kariera. Zaczyna się od kilku falstartów, aż ocieramy się o Black Sabbath, pierwszą i kolejne płyty, odejście, karierę solową, po autorski festiwal Ozzfest. Najlepsze jest to, że to miała być historia jednego człowieka, a z treści wypływa tyle faktów, że na ich podstawie można poznać okoliczności powstawania kilku innych kluczowych dla gatunku zespołów. Zespołów, które za moment rozpędzą swoją karierę. Trochę to dziwne kiedy pojawiają się nazwiska, które są znane, a wówczas ciągle szukają swojego miejsca na muzycznej scenie. Chcesz krzyknąć, załóż zespół z tym i tym, bo dzięki temu staniecie się legendą. Nie słyszą, ale za moment, dzieje się dokładnie to, co znasz. Biernie patrzysz jak pisze się historia muzyki.
"Ja, Ozzy. Autobiografia" to spory kawał historii muzycznego świata. To też upadek człowieka, dążącego za marzeniami i uciekającego przed robotniczym trybem życia. To oczywiście sukces, wiele zer na koncie i kobieta, która trzyma to wszystko w ryzach. Kobieta, która doświadczyła wiele upokorzeń, ale to dzięki niej Ozzy Osbourne żyje i jeszcze gra. Wyśmienita opowieść.