W dniu świętego Kwiryna, Roku Pańskiego 1348, po raz pierwszy w życiu ujrzałem wymarzone miasto Paryż. I przeraził mnie jego widok.
/…/
Nazywam się Ranulf Higden, przynajmniej w historii, którą chcę wam opowiedzieć. Wtedy, w roku 1348, nosiłem inne nazwisko. Wolę je jednak przemilczeć w obawie, że jakiś inkwizytor przeczyta moją opowieść. A Inkwizycja, podobnie jak nasz Pan, nie zapomina żadnego grzechu. Ale, w przeciwieństwie do Niego, nie zna łaski, wybaczenia ani współczucia. Wiem o tym najlepiej, ponieważ sam byłem inkwizytorem*.
Podobieństwo do „Imienia róży” Umberto Eco z 1980 roku jest oczywiste i wręcz rzuca się w oczy. Jednak może nie jako plagiat, co to, to nie, ale jako twórcza inspiracja. Bo okres to niezwykle ciekawy w dziejach cywilizacji europejskiej, mało znany z oczywistych względów, a o zbrodniach Kościoła katolickiego opowiadać można w zasadzie w nieskończoność, tak są rozliczne.
Ranulf Higden podrzucony został jako niemowlę pod klasztorem dominikanów (domini canes – psy Boga) w Kolonii. Mnisi wychowali go i wykształcili na swój obraz i podobieństwo, a jako że przejawiał spore zdolności, dobrą pamięć i sprawność intelektualną, wysłano go na dalsze nauki do Paryża, do najsłynniejszego wówczas w katolickiej Europie uniwersytetu. Oczywiście też katolickiego. Higdenowi pomysł dalszych studiów przypadł do gustu i już widział siebie jako światowej sławy uczonego, ale pobierania nauk nawet nie zaczął. Przeor klasztoru nieomalże natychmiast po przyjeździe zrobił z niego pomocnika najgroźniejszego we Francji inkwizytora, zwanego mistrzem Filipem. Mistrz Filip de Touloubre „pracował” jeszcze z samym Bernardem Gui (inkwizytorem, autorem podręcznika inkwizycji „Practica Inquisitionis Haereticae Pravitatis”). czyli u jego boku mordował bestialsko ostatnich katarów. Rzecz jasna na chwałę Pana naszego, Jezusa Chrystusa; spore majątki katarów nie miały tu nic do rzeczy.
Pod murami katedry Notre Dame, której budowę ukończono zaledwie dwadzieścia lat wcześniej, znaleziono zwłoki zamordowanego mnicha, niemieckiego dominikanina, Henryka z Lubeki, a przy jego zwłokach znaczny majątek w nowych monetach srebrnych i złotych. Mistrz Filip, z Ranulfem Higdenem u boku, stara się ujawnić zabójcę i powody zbrodni.
Wkrótce popełnione zostaje kolejne morderstwo. Tym razem ofiarą jest czcigodny dziekan kanoników, Mikołaj D’Orgemont, któremu czcigodność zupełnie nie przeszkadzała korzystać z prostytutek. Powoli staje się jasne, że nie chodzi o przypadkowe zabójstwo, ale o mroczny spisek, zwłaszcza gdy pojawia się motyw zaginionej, tajemniczej księgi.
Ranulf Higden i mistrz Filip de Touloubre w swoich peregrynacjach po Paryżu zauważają znaki świadczące o zbliżaniu się zarazy, „czarnej śmierci” – dżumy. Można się tylko zastanawiać, czy epidemia nie zebrałaby mniej obfitego żniwa, gdyby kler katolicki nie twierdził, że higiena, a zwłaszcza kąpiele, to straszny grzech, którego należy unikać za wszelką cenę, bo… do piekła.
Powieść czyta się gładko, bo napisana została (i przełożona) przystępnym językiem. W miarę postępów w lekturze staje się coraz bardziej intrygująca i autentycznie wciąga. Do zarzucenia miałbym autorowi tylko pewną niespójność: Ranulf Higden całe życie spędził w klasztorze dominikanów w Kolonii, a po dniu lub dwóch w Paryżu potrafi twierdzić, że w jakimś tam miejscu ludzi było mniej niż zazwyczaj albo że jakieś zdarzenie było, jak na to miasto, wyjątkowe. Tym niemniej powieść polecam miłośnikom średniowiecznych kryminałów przygodowych – Dan Brown lub Umberto Eco to to nie jest, ale miło spędzić czas przy „In Nomine Mortis” da się, jak najbardziej.
---
* Cay Rademacher, „In Nomine Mortis”, przekład Monika, Łesyszak, Pax, 2010, s. 8-9.