Pisanie powieści historycznych z morderstwem w tle, zwłaszcza po sukcesie „Imienia Róży” i „Kodu Da Vinci” nie wydaje się zadaniem łatwym a może nawet stać się czymś niezwykle ryzykownym. Kilku pisarzy, którzy postanowili zmierzyć się z tym wyzwaniem i wypłynęli na otwarte morze średniowiecznej wyobraźni niefortunnie rozbiło się o skały i rafy bezlitosnej krytyki. Ich wydumane i silące się na nowatorstwo historie w stylu „Ostatniego templariusza”, „Bram templariuszy” czy „Tajemnicy Boscha” były tak naiwne, iż niestety zaginęły w pomroce dziejów.
Autor „In nomine mortis”, Cay Rademacher, postanowił wykonać zupełnie inny zabieg. Mianowicie połączył, świadomie lub nie, wszystkie główne elementy bestsellera Eco i, o zgrozo, zabieg ten udał mu się wyśmienicie. Zajawka z okładki nie kłamie - powieść czyta się z zapartym tchem.
Na kartach swej książki, autor opisuje w pierwszej osobie niesamowite przygody pary mnichów którzy, jakżeby inaczej, wpadają na trop zagadkowego morderstwa. Są oni, oczywiście, doświadczonym mistrzem – inkwizytorem oraz młodym adeptem – gołowąsem, który o życiu wie mniej więcej tyle co nieopierzone pisklę. Mamy również motyw zaginionej księgi oraz przedstawicielki płci pięknej (tym razem w wersji potrójnej). I na tym podobieństwa się kończą. I chwała Bogu.
Powieść traktuje o zupełnie innych motywach niż „Imię róży” i napisana jest zupełnie innym stylem. W porównaniu do erudycyjnego, bogatego literacko i kwiecistego stylu Eco, „In nomine mortis” napisane jest prostym, przystępnym językiem co, moim zdaniem, działa na duży plus, ponieważ po książkę sięgnie zdecydowanie szerszy krąg czytelników.
Ponadto, Rademacher poszerzył ramy powieściowe i tym razem, w odróżnieniu do Eco, umiejscowił akcję powieści nie tylko w murach klasztornych ale w całym mieście. Paryż opisany przez autora to brudne, brzydkie i cuchnące miejsce, którego nie powstydził by się sam Augiasz. Syf i brud niemal przesączają się przez karty powieści, a czytelnik ma wrażenie wszechobecnego fetoru. Ten zabieg stylistyczny udał się Rademacherowi doskonale, szczególnie podczas opisywania, rozgrywających się pod koniec książki, scen w rzeźni czy zainfekowanych „czarną śmiercią” ulic miasta nad Sekwaną. Topograficznie mógł jednak Rademacher pójść w ślady naszego rodzimego pisarza, Mariusza Wollnego i rozpisać się więcej na temat średniowiecznej metropolii oraz opatrując powieść mapką. Byłoby ciekawiej i bardziej wiarygodnie.
Motywy i pobudki jakimi kierują się bohaterowie są trochę naiwne i łatwe do przewidzenia a ich charakterystyki do bólu „charakterystyczne” ale nie czepiajmy się, jak wiadomo ludzie w średniowieczu byli szarzy, prości i mało oryginalni. Pogrążony w swoich rozterkach główny bohater, w odróżnieniu od sławetnego Adsa z Melku, próbuje na własną rękę odkryć tajemnicę morderstw i pozbywa licznych złudzeń. Ale więcej nie powiem co by nie psuć innym zabawy.
Jeśli chodzi o tło historyczne to autor poskąpił czytelnikowi wybujałych dywagacji historycznych, rozwlekłych dysput czy przydługich scen batalistycznych. W sposób oszczędny i przystępny dowiadujemy się tylko o dawnych plagach herezji, awiniońskim papiestwie oraz procesie Templariuszy. Pierwsze skrzypce w powieści grają akcja oraz tajemnica i na owych aspektach autor skupił się najbardziej.
Pomimo faktu iż autor zachował się niczym szalony kopista w składzie kalek, „In nomine mortis” czyta się szybko, lekko i przyjemnie. Jest ona idealnym pomysłem dla osób, które nigdy nie czytały dzieł Eco, nie znają Huizingi i Folletta a o średniowieczu wiedzą tyle co nic. Dla nich, powieść będzie zdecydowanym odkryciem i powiewem świeżości. Ponadto, kompletnym laikom, autor (lub tłumacz) wyjaśnia wyczerpująco w licznych przypisach kim byli dominikanie, katarzy i inkwizytorzy oraz co to jest muszla Św. Jakuba. Niestety, dla fanów gatunku przypisy owe będą tylko denerwującym dodatkiem a sama powieść, pomimo swej akcji i dynamiki – kolejną pozycją do „odhaczenia”.