A pomyśleć, że gdyby nie moja słabość do angielskich ramotek detektywistycznych, nie byłoby afery.
To mogłaby być przeciętna recenzja na temat przeciętnej książki, którą przeciętni wydawcy sprzedają pod hasłem: kryminał w stylu Agathy Christie. Pochwaliłabym wtedy dobry styl, całkiem nieźle oddany klimat, dość wartko rozwijającą się akcję, skrytykowałabym doklejony na siłę epilog, który niczego do powieści nie wnosi.
Tak by było, gdybym nie czytała powieści „Dom zbrodni” Agathy Christie. Powiedzieć, że miałam po lekturze „Sprawy lorda Rosewortha” uczucie deja vu, to byłby grzeczny eufemizm. Proponuję zatem, abyście razem ze mną przeprowadzili śledztwo i pomogli mi odpowiedzieć na pytania, które muszę tutaj zadać:
- Jak daleko autor może posunąć się w zapożyczeniach od innego autora?
- Gdzie kończy się inspiracja, a zaczyna plagiat?
Sprawa wygląda tak:
W obu powieściach akcja dzieje się w Anglii, mniej więcej w tym samym czasie (lata czterdzieste/pięćdziesiąte ubiegłego wieku). W porządku, na tym polegają powieści „w stylu”. Dalej, niestety, nie chodzi o styl.
I tu, i tu zostaje zamordowany stary, nie do końca angielski i nie do końca arystokrata, ale za to z całą pewnością milioner, który mieszka wraz z liczną rodziną w ogromnym pałacu. Milioner jest chytry, zaborczy, bezwzględny i wredny, i tak naprawdę każdy członek rodziny chętnie by się go pozbył, więc wszyscy się cieszą, że ktoś uwolnił ich od kłopotu.
Wnuczka milionera (u Starosty zamieniona na córkę) chcąc ratować honor rodziny, no bo przecież w porządnych rodzinach nie zdarzają się mordercy, prosi o pomoc detektywa, który ma wyjaśnić kto zabił. U Christie detektyw jest narzeczonym wnuczki, u Starosty – tylko udaje narzeczonego.
W obu przypadkach oficjalne śledztwo z ramienia Scotland Yardu prowadzi inspektor, który tak się składa, że jest ojcem wynajętego detektywa.
Ta sama jest przyczyna śmierci milionera – zostaje on otruty eseryną (lek), ale w grę wchodzi również przedawkowanie insuliny.
Po otwarciu testamentu milionera okazuje się, że tuż przed śmiercią ostatnia wola została diametralnie zmieniona, co oczywiście na tyle przetasowuje układy, że zleceniodawczyni śledztwa, największa beneficjentka testamentu, staje się osobą najbardziej podejrzaną. I tu, i tu, detektyw raczej w to nie wierzy.
Krąg najważniejszych osób dramatu jest idealnie symetryczny w obu powieściach: dużo młodsza, druga żona, która nienawidzi milionera i ma kochanka, ale nie ma pieniędzy, syn nieudacznik, który zostaje pozbawiony majątku i najwięcej traci, ciotka rezydentka – na utrzymaniu milionera, dwójka sprytnych nastolatków płci obojga (u Starosty dzieci milionera, u Christie wnuki). Plus kilka postaci drugoplanowych, które jakoś tam się różnią, chociaż czasem wykonują ten sam zawód (np. aktorki).
Nastoletnie dziewczynki są idealnymi kopiami. Uwielbiają powieści detektywistyczne, pochlebiają sobie, że mają takież zdolności, chcą pomagać detektywowi w prowadzeniu śledztwa, pełniąc rolę Watsona. Nastolatka u Christie odgrywa znacznie ważniejszą rolę, ale młoda detektywka u Starosty też się przydaje.
W obu powieściach mamy wątek kobiety śmiertelnie chorej, która jest gotowa na wszystko. Wie, że zostało jej kilka tygodni życia, czuje się bezkarna i może wreszcie zrobić to, na co w innej sytuacji nigdy by się nie odważyła.
Różnice między powieściami jednak są. Zakończenie u Christie jest, jak na swoje czasy, nietypowe, zaskakujące, łamiące schematy, nowatorskie. Nikt przed nią nie wymyślił takiego rozwiązania. Nie zdradzę na czym to polega, bo jeśli nie znacie tej książki, nie chcę odbierać przyjemności z lektury. Zakończenie u Starosty, na szczęście inne niż w „Domu zbrodni”, jest typowe, niezaskakujące, niełamiące schematów, wtórne. Jeśli pamiętacie „Morderstwo w Orient Expresie” powinniście się domyślić o co (niedokładnie) chodzi.
Jeżeli jeszcze widzieliście film „Na noże” cały ten powyższy opis również wam się wyda dziwnie znajomy. Jednak nie mam wątpliwości, że twórcy filmu tylko się inspirowali Agathą, bawili się konwencją (inny czas akcji, inne realia, inny detektyw, dużo więcej niż u Christie dowcipu, ironii, pomysły mistrzyni zostały wciągnięte, przemielone i przetworzone). W przypadku książki Starosty nie mam takiego wrażenia. Podobieństw jest zbyt wiele, aby mogły pojawić się przypadkiem. I nawet dodatkowy wątek dotyczący zmarłej żony detektywa tego nie zmieni. Doklejone na siłę zakończenie i sugestia w posłowiu, że prawdziwe wydarzenie było inspiracją do napisania książki, zupełnie mnie nie przekonuje.
Oceniam tę książkę najniżej jak można, ku przestrodze. Drodzy autorzy, nie przesadzajcie z inspiracjami. Zawsze się znajdzie ktoś, kto zobaczy więcej, niż byście chcieli. To byłaby przyzwoita książka, przyzwoicie „w stylu Agathy” napisana. Tylko, czy tak można? Czy można aż tak?
I co wy na to, drodzy czytelnicy? Co z tym fantem zrobić?