Zombie. Nieumarli. Albo ci, którzy z umarłych powracają. Rozkładające się, gnijące ciała napędzane - czym? Poczuciem głodu? Potrzebą ciągłego przeżuwania, konsumowania, przełykania? Albo ludzie, których dusza, a właściwie jej część znana w haitańskim vodou jako ti bon age, została skradziona.
O zombie powiedziano już chyba wszystko. Gdyby jutro nadeszła zombieapokalipsa większość z nas wiedziałaby, że nie wolno dać się ugryźć (a w przypadku ugryzienia trzeba jakoś skutecznie i w miarę szybko skończyć ze sobą), a zombie można zneutralizować niszcząc jego mózg. Wie to nawet jedna z bohaterek powieści - pani Lola.
Ale nie uprzedzajmy wypadków.
Pierwszym powodem, który sprawił, że w książce Jacka Dehnela się zakochałam i po prostu przepadłam już po przeczytaniu kilku pierwszych stron był pomysł. ,,Ale z naszymi umarłymi'' w genialny sposób rozprawia się z naszą polską romantyczną martyrologią, pokazuje jak dalece wynaturzona, niepotrzebna i nieprzystająca do współczesności jest ta ideologia. Ośmiesza ją obnażając jej wydmuszkowatość, pustotę i bezsens podszyty bezpodstawnym narodowym samozadowoleniem.
Bo oto pewnego dnia, a dokładniej to trzeciego marca, zmarli powstali z grobów. Ale tylko w Polsce. Nigdzie indziej. Nasze pierwsze polskie zombie objawiło się w Cikowicach pod Bochnią. I jak to w życiu bywa, wcale nie zostało rozpoznane w szpitalu jako zombie. ,,Wstrząs pourazowy, obrażenia ogólne''. Przepracowany samotny lekarz na dyżurze i zdecydowanie zbyt wielu pacjentów na jego głowie. Smutny standard z którym spotykamy się prawie każdego dnia.
A gdy zombich zaczęło pojawiać się coraz więcej - doniesienia o grupkach ,,powróconych'' zaczęły wkrótce spływać z całej Polski - zmienił się język, którym operowano. I to drugi powód, dla którego w tej książce się zakochałam - pełna świadomość tego, że język, którym się posługujemy kształtuje rzeczywistość w której żyjemy. To dlatego zagraniczne zombie stały się naszymi swojskimi, godnymi szacunku antenatami. Oczywiście pojawiły się pewne problemy związane z ich nagłą obecnością w przestrzeni publicznej, jak chociażby zagadnienia związane z ich statusem prawnym ale! Ale czymże to było w porównaniu z tym, że wreszcie staliśmy się niezwykli - tylko u nas, w naszym kraju, nad naszą Wisłą antenaci powstawali z grobów. Nie gdzieś w Monachium, Chicago czy Manchesterze, ale w naszych pięknych Cikowicach pod Bochnią.
I gdyby ktoś miał wątpliwości - nasi antenaci okazali się być Polakami nie tylko na podstawie miejsca zmartwychwstania, ale również, rzec by można, duchowo. Jak każdy dobry Polak-katolik klękali przed obrazami Matki Boskiej, wydawali dźwięki, które po dokładnym przysłuchaniu się, zmieniały się w patriotyczne pieśni... Jak można wzgardzić takim skarbem?
Dzięki nim rząd mógł odtrąbić sukces w postaci dynamicznie rozwijającej się gospodarki. To właśnie te bezmyślne gnijące ciała stały się nagle naszym dobrem narodowym, które przyciąga do kraju rzesze turystów gotowych zostawić mnóstwo pieniędzy tylko po to, żeby obejrzeć naszych antenatów i posłuchać opowieści o ich życiu po życiu. Często podkoloryzowanych i zmyślonych.
Świat wykreowany przez Dehnela jest światem pełnym czarnego humoru - panika przeplata się w nim z euforią, potrzeba normalności z sytuacjami niewyobrażalnymi, a najstraszniejszym zdaniem, jakie zostaje wypowiedziane są słowa zirytowanego na Tomka Szymusia, który rzuca: ,,Nigdzie nie wyjedziesz z Polski, Polska jest teraz wszędzie!''
Bo Polska, mili moi, a właściwie nasi czcigodni antenaci pod wodzą rozkładających się Wielkich Wodzów Narodu, dokonuje inwazji. Dosłownego, całkowitego i nieodwracalnego spolszczenia świata. Spełnia tym samym nasze romantyczne marzenia o Rzeczypospolitej sięgającej od morza do morza, o Polsce zbawiającej cały świat.
Tylko, jak pewnie już przypuszczacie na podstawie życiowego doświadczenia, naszym antenatom niespecjalnie to wyszło.