Najnowsza powieść Jacka Dehnela nawiązująca swoim tytułem do dzieła Marii Janion jest niejako odwrotnością zwyczajowego trendu: pisarz - fantasta przenoszący się ze swoją twróczością do nurtu głównego. Tym razem pisarz o uznanym dorobku główno nurtowym, postanowił napisać powieść popliteracką. Co zaskakuje, właściwie żadnemu krytykowi nie potrafi przejść przez gardło połączenie nazwiska Dehnel ze słowem fantastyka. Jakby dokonywało to desakralizacji osoby pisarza. Znamiennym jest to, że książka powstawała przez wiele lat, jej początki można odnaleźć w ”Dzienniku roku chrystusowego”, początkowo mając być filmem, serialem. To również mocno rzutuje na sposób i formę w jakiej przedstawiane są fakty, jako połączenie popkulturowych wątków z romantyczną manią fantastyczności. Sam Dehnel, kiedy wspomina o wczesnych wprawkach do dzieła, nazywa je „powieścią o Zombie”. Przychylne i negatywne recenzje, skupiają się wyłącznie na odniesieniach i hiperbolizacjach realiów Polski, a jednak, jest to powieść postapokaliptyczna, świat się niby kończy, a bohaterowie są zmuszeni do życia w jego pozostałościach. Można ją czytać nie tylko odnosząc się do ukrytych aluzji, ale też zupełnie je czy pomijając, zabawa jest taka sama.
Powieści patronują: myśl Marii Janion „ Do europy tak, ale z naszymi umarłymi” i „Pieśń Konfederatów Barskich” Słowackiego. To nowy kamień milowy popkultury, ironiczny oraz skądinąd obrazoburczy. Doskonały dowód na to, że można napisać dobrą powieść w konwecji popularnej. Jest ona nie tyle prześmiewcza w swojej grotesce, co wręcz przerażająca. Żywe trupy pełnią tu rolę alegorii staczającego się społeczeństwa. Kiedy tyko rodzime zombie, ale nasze, dobre, bo polskie, czyli z odpowiednią nazwą – antenaci, zaczynają odnosić pod przewodnictwem historycznych wodzów narodu zwycięstwa, trupomania szerzy się wszędzie. W telewizji, gdzie dziennikarze pobrzebierani w żupany i kontusze, wyśpiewują peany na cześć dzielnych zdobywców, w sejmowych salach w których najpierw nieśmiało, a potem coraz częściej mówi się o odrodzeniu Rzeczypospolitej i sprawiedliwości dziejowej, na ulicach, które przypominają XVI. wieczną Warszawę, przemieszaną z tekstylnym patriotyzmem, a także w duchowieństwie, które po upadku Watykanu skupia się na wyborze spośród siebie nowego papieża, dotując nowopowstałe, na wzorcach gotyckich, kulty martwych. Trupy nie krzyczą, ale polacy już tak. Parafrazują Gott mir uns! Albo my, albo nikt, bowiem martwi Polacy wszystkich krajów łączą się.
Sprężyna absurdu nakręca się do granic możliwości, a kiedy pęka, nikt już nie może jej powstrzymać. Autor początkowo lubuje się w opisach wodzów i ich działań. Pokazuje też swoje spojrzenie na dzisiejszą historiozofizację. Pomimo tego, że wstaje każdy bohater narodowy, Dehnel wstrzymuje się z opisem działań właściwie każdego antenata zmarłego po II Wojnie Światowej. Szczególnym smaczkiem są Skamandryci i ”Inni pożal się boże artyści”, którzy zamiast krzewienia polskości poza granicami, zajęci są odzyskiwaniem swoich ulubionych kafejek i restauracji.
Wszystko stoi na głowie do momentu, kiedy sam pisarz wycofuje się ze swojej wizji. W swoim rozliczeniu ze wszystkim i wszystkimi, udowadnia, że zawsze można się cofnąć. Na dowód przytoczyć można dwie postaci z historii nowożytnej naszego kraju, które oszczędza. Zapewne pamiętając najsławniejsze zdanie jednej z nich. Pozostaje pytanie, czy powodowany jest tu szacunkiem, czy strachem. Dla mnie jest to dowód, że nie istotne jak mocno zabrniemy w jakąś ideologię, zawsze możemy zrewidować swoje przekonania.
Tekst nie oszczędza też popkultury, a właściwie jej ponowoczesnej odsłony, subtelnie wyjaśnia różnice między „poliajkowaniem”, a polubieniem. Komiczne sytuacje nie tylko stanowią przeciwwagę dla wartkiej akcji, są dodatkowo żartem w stylu Barei, gdzie najpierw czytelnik uśmiecha się, a potem ze smutkiem kiwa głową. Bowiem w końcu wyśniona okazja do zaistnienia i rozruszania turystyki: rodzime żywe trupy, powstające tylko u nas, przegrywają bitwę o uwagę mediów, nie z podobnie surrealistycznym wydarzeniem, a z „tym co zawsze: aferą korupcyjną w Ministerstwie…” Dehnel podkreśla też nierzadko towarzyszące czytelnikom wrażenie, że, „wiadomości odkleiły się od rzeczywistości jeszcze bardziej niż za czasów dotychczasowej propagandy”, to jednak największą wadą wydaje się dość jednostronny ogląd sytuacji, powieść walczy z wszechobecną manią martyrologiczną, tym, że nic wspaniałego nie dzieje się w kraju nad Wisłą, a jednak, mimo tak ważnego tematu, sam Dehnel, choć nie oszczędza, to też martyrologizuje swoich bohaterów. Co smuci. Bo o ile potrzebny jest kontrast, to skala szarości wypełniona jest tu wątkami postaci epizodycznych. Irytujące jest to, że choć na początku główni bohaterowie mają swoje wady, to na koniec stają się kryształowi, każde z nich pozbywa się swoich przywar, stając się jednoplanową aluzją polityczną.
Mistrzowski język, jednocześnie zawierający czytelne odwołania leksykalne, nowatorska konwencja, odwracająca postać zombie, dodająca ważny argument do dyskusji o literaturze popularnej, bo pomimo, że popularna to, jednak kanoniczna, nadaje powieści prekursorskiego charakteru. Doskonały przegląd toposów literatury pięknej, który jest demaskacją pustego patriotyzmu. Uniwersalność, dzięki nagromadzeniu intertekstualności odnosi czytelnika do niesamowicie bogatego zbioru literatury, jednak niemożliwym jest znalezienie nawiązań do innych tekstów kultury o żywych trupach.
Niestety razi brak konsekwencji, zaskakującego zwrotu akcji. Sam wątek romansowy, dość szybko przesłania właściwe wydarzenia, można powiedzieć, że stanowi kotwicę, która pozwala udowodnić, że mimo całego absurdu życie toczy się dalej. Ale ich idylliczność i sielankowość stanowią boleśnie przesłodzoną równoważnię dla niezwykle ciekawej fabuły.