Książka „Piękne istoty” autorstwa Kamii Garci oraz Margaret Stohl ukazała się na polskim rynku w maju ubiegłego roku, jednak ja sięgnęłam po nią dopiero teraz. Byłam ciekawa. Co tę ciekawość wzbudziło? Pierwsza rzecz to piękna okładka. Naprawdę magiczna. Kolejnym czynnikiem był tytuł. Miałam nadzieję, na coś świeżego, bez wampirów i wilkołaków czy też upadłych aniołów. Opis też jest niczego sobie, zachęca i intryguje. Czy okładka odzwierciedla zawartość? Fabuła jest całkiem nieźle pomyślana, choć – doprawdy, to zaczyna robić się nudne – mam powyżej uszu malutkich miasteczek i bohaterów z wielkimi marzeniami. Czymś zupełnie nowym była tego typu narracja. Rzadko spotykam się z taką prowadzoną przez chłopaka, a w literaturze paranormal romance – w ogóle (nie licząc krótkich fragmentów wplatanych w treść książki, na przykład w Crescendo. Nie jest to jednak cała książka). Lekturę rozpoczęłam przedwczoraj w nocy, skończyłam dziś wieczór. A czytałam długo…. Po prostu męczyłam tą książkę, żebym mogła z czystym sercem wystawić opinię, nie zarzucając sobie, że może „akcja się rozkręciła”. Bohaterzy są nawet bardzo w porządku. Macon Ravenwood jest zdecydowanie najciekawszym charakterem jeśli chodzi o ten utwór. Amma to przesympatyczna kobieta, która ma swoje sekrety. Mama Ethana wydawała się być wspaniałą kobietą, jego ojciec jest po prostu zwykłym człowiekiem, co pozwala nam poczuć, że ta książka nie jest pisana o idealnych ludziach bez problemów. Mariane, bibliotekarka, jest chyba moją ulubioną postacią. Wie dużo o książkach, jest bardzo mądra, miła, ciepła. Roztacza aurę spokoju i pewności, bezpieczeństwa. Ethan to chłopak, jakich potrzebuje moje miasto chociażby – gra w kosza, jest przystojny i wysportowany, ale nie miesza mu to w głowie. Jednocześnie potrafi być miły, kochający i ciągle ma własne zdanie. Potrafi postawić się całej szkole, gdy zachce. Potrafi umawiać się z dziewczyną ze względu na to, że ją po prostu lubi, nie patrząc na to, co powiedzą inni. Potrafi po prostu być sobą. Lena jest również…. fajną postacią, choć pod koniec książki trochę mnie zawiodła. Nie chciałam, żeby stało się to, co się stało, lecz powinna pozwolić być rzeczom takim, jakimi być powinny. Wracając do jej postaci, wraz z jej przyjazdem w mieście zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Jest to główna intryga książki. Boo, pies Macona, jest wspaniały. Strasznie go lubię, taki wilczy i inteligentny. Rodzinka Leny jest troszkę,… Zakręcona, ale w porządku. Do samego końca nie podejrzewałabym akurat takich osób o zdradę… Motyw Radley jest wręcz boski. Ona nadaje pikanterii tej książce, gdyby nie „panna od Istot Ciemności” usnęłabym kilkakrotnie. Jedna jedyna akcja w jej wykonaniu się mi nie spodobała, właśnie ta podczas urodzin Leny, w muzeum. To było straszne. Choć wtedy przez kilka chwil przy Linku pokazała, że pozostał w niej cień uczuć… Książka przynudza. Prawdziwa akcja była tylko i wyłącznie pod koniec książki, jednak byłam tak zniesmaczona poprzednimi stronami, że pragnęłam tylko „dojść” do podziękowań przy okładce. Owszem, w trakcie postępowania wydarzeń zdarzały się jakieś rzeczy odznaczające się „wartością” na tle innych, lecz były one bardzo łatwe do przewidzenia. Przykład: Lena jest w niebezpieczeństwie. Od razu wiem, że i tak przeżyje, bo tak to co by robiło przede mną 200 stron? O takie rzeczy mi chodzi. Koncepcja autorów była dobra, jednak sam warsztat – jeśli chodzi o słownictwo, styl pisania, wciągania czytelnika – już nie tak dobry. Na nudę wpływa również otoczenie rozgrywających się wydarzeń – tylko Gatlin, Gatlin, Gatlin . Nuuuudy. Co spodobało się mi w tej książce? Na pewno to, iż odznacza się na tle tej całej „wampirycznej biblioteczki”. Wnosi coś nowego, inne istoty. Postanowiłam przeczytać następną część, ale z postanowieniem – jeżeli po 100 stronach będę tak znudzona, jak po 100 stronach w pierwszej części, odkładam ją i wracam w sytuacji podbramkowej. Mam nadzieję, że autorzy rozkręcą całą akcję, życzę im dobrej passy. Zaraz, zaraz, czy ta książka czasem się nie ukazała w Stanach, to znaczy druga część? No cóż, to znaczy, że mogę tylko się modlić, o to, że autorzy MIELI dobrą passę. Stwierdzam, że „Piękne istoty” znowu nie były takie piękne, aczkolwiek może to być kwestia sporna.