"Najgłośniejsza amerykańska powieść roku!", "Największe wydarzenie literackie 2015 roku!" - itede, itepe głoszą napisy na okładce "Małego życia". Książka Yanagihary wpadła w moje ręce kilka lat temu, jednak nie zdecydowałem się jej przeczytać. Termin w bibliotece minął i musiałem tytuł oddać. W sierpniu postanowiłem zrobić drugie podejście, które było tym razem udane. Mimo wszystko trochę szkoda mi tego ogromu czasu przeznaczonego na lekturę ponadośmiusetstronicowej powieści. Spodziewałem się czegoś na miarę "Wierzyliśmy jak nikt", a dostałem... Cóż... Hioba i romantyczne cierpienie w pigułce.
Pierwsze 150 stron było istną torturą. Kiedy książkę odkładałem, nie miałem ochoty do niej wracać. Fabuła pierwszej połowy opiera się w zasadzie na tym, że bohaterowie (dla "urozmaicenia" w różnej konfiguracji) chodzą z miejsca A do miejsca B, z miejsca B do miejsca C... Rozpaczają, spotykają się, umawiają, rozstają. No większego gniota jeszcze nie czytałem. Do dalszego czytania (czy raczej męczenia) "Małego życia" zachęcała mnie relacja znajomej, która mówiła, że druga połowa książki jest o wiele lepsza.
No więc brnąłem dalej, ale z perspektywy czasu chyba żałuję. Im bliżej końca byłem, tym bardziej chciałem czytanie zakończyć. Miałem wrażenie, że przez "Małe życie" stanąłem czytelniczo w miejscu. Proza Yanagihary mnie męczyła, nudziła, wkurzała.
Przede wszystkim autorce nie wychodzi dobrze pisanie o zwykłej, szarej, mało interesującej codzienności. Problemem jest chyba to, że przedstawia ją nazbyt realistycznie. Wszystko jest okropnie nudne. Kiedy na tapet wkraczają smutniejsze i poważniejsze wątki, jak np. bóle atakujące Jude'a czy sprawa Hemminga - brata Willema, jest trochę lepiej, ale dalej to nie to. Po około 150. stronie poziom nudy rzeczywiście maleje, ale nieznacznie. W przypadku krótszej książki (maks. 500 stronicowej) byłoby to do wybaczenia, ale "Małe życie" jest kobyłą - liczy ponad 800 stron. Nie rozumiem zupełnie, dlaczego Yanagihara zdecydowała się napisać tak długą powieść. To, co chciała poruszyć, można opisać na liczbie stron o minimum połowie mniejszej.
Kiedy byłem coraz bliżej zakończenia, autorka próbowała co prawda bombardować czytelnika przejmująco smutnymi wydarzeniami, nad którymi (przynajmniej wg jej założenia), powinienem płakać, ale było zupełnie inaczej. Czytałem o smutkach i tragediach, ale też radościach, z przerażającą obojętnością. Nie myślałem o niczym innym, tylko żeby "Małe życie" w końcu skończyć i więcej do niego nie wracać. A to bardzo dziwne, bo mnie łatwo wzruszyć.
Książka Yanagihary jest przede wszystkim o cierpieniu. I to chyba stanowi główny problem powieści. Akcja jest zwyczajnie zbyt widowiskowa, zbyt sztuczna, napompowana do granic możliwości. Zgodzę się, że smutek jest chwytliwy, ale nie w takich ilościach. Przez to patrzę na historię (szczególnie życie Jude'a) jak na coś nierealistycznego. Gdzieś musi być jakiś limit dramatyzowania. Wiele (z założenia) smutnych wątków jest zwyczajnie niepotrzebnych. Za dużo w tym wszystkim zbiegów okoliczności.
Z tym cierpieniem i smuceniem się jest trochę tak jak z wojną u Ukrainie. Na początku każdy był w szoku, chciał wiedzieć wszystko, interesował się, pomagał. Ale w pewnym momencie trzeba było się odciąć. Z jednej strony byliśmy bombardowani za dużą liczbą informacji, nie dało się tego wytrzymać psychicznie. A z drugiej przestawaliśmy o tym czytać, bo zauważyliśmy coś strasznego. Mianowicie jak łatwo jest się uniewrażliwić na czyjeś cierpienie. I tak jest z "Małym życiem". Na początku, kiedy poznajemy historię Jude'a, nawet mu współczujemy, gula w gardle rośnie. Ale w pewnym momencie mamy po prostu dość. Bo ile zła może znieść jedna osoba? Wydaje się, że jest jakiś limit, który przez autorkę został znacząco przekroczony.
Nie mogę jednak zarzucić Yanagiharze braku szacunku. Porusza wiele problemów, takich jak depresja, gwałt, molestowanie dzieci czy zaburzenia odżywiania, ale robi to umiejętnie. Nie gloryfikuje, nie promuje, ale pisze o tym w odpowiednim tonie. Więc "Ufff!", chociaż tyle ;).
Od autorki czytałem też "Ludzi na drzewach", którzy są debiutem, ale jednocześnie wydają mi się być bardziej dojrzałą książką niż "Małe życie". A przynajmniej wzbudzającą o wiele ciekawsze i głębsze przemyślenia. Bo "Małe życie" też poruszyło jakieś struny, ale bardzo nieliczne i niezwykle pobieżnie.
Kolejnym problemem, który widzę w powieści Yanagihary, są kreacje bohaterów i bohaterek. Mam wrażenie, że postaci się nie rozwijają. Poznajemy ich jako dwudziestokilkulatków studiujących w college'u. Na przestrzeni rozdziałów rzekomo przybywa im lat, niektórzy mają ich ponad sześćdziesiąt, ale mimo to czyta się o nich, jakby dalej byli tamtymi młodymi ludźmi. Są jak nastolatkowie zaklęci w ciałach o wiele starszych ludzi. Jednostajni, nie zmieniający się za bardzo. Nie czyta się o nich z ciekawością.
Lekturę "Małego życia" w końcu mam za sobą. Raczej nie będę wracał do tego tytułu. Mam zwyczajnie dość. Chcę ruszyć dalej z innymi książkami. Yanagihara mnie, niestety, okropnie zmęczyła i zniechęciła.