Czasem jest tak, że czytając jakąś książkę dosłownie nie wiesz, o co w niej idzie. Nie rozumiesz wątków, motywacji bohaterów, w skrajnym wypadku nie wiesz o kim i o czym w danym momencie czytasz. No to to... nie jest przykład takiego właśnie dziełka. Tu akurat z grubsza wiadomo o co chodzi, widzisz co postacie robią i dlaczego (choć, zaznaczymy to od razu, bynajmniej nie jest to przykład jakiegoś mistrzostwa świata w przejrzystości pisania, przeciwnie, muli się tu nader często, brakuje poczucia humoru (czy to postaci, czy narratora), lekkości (a jeśli nawet nie lekkości to przynajmniej jakiejś pociągającej charakteryczności w narracji) i polotu) - a jednak czytając ciągle zastanawiałem się o co Robertowi Małeckiemu chodziło.
Czy o samą zagadkę kryminalną? Cóż, na pewno był jakiś pomysł na nią, co nawet nieco mnie pozytywnie zaskoczyło w trakcie czytania końcówki tej powieści. Był określony, konkretny i logiczny motyw, który stał za tym wszystkim, co się tam wydarzyło. Był na to wszystko, trzeba to przyznać, jakiś pomysł. Taki, który mógłby być podstawą naprawdę dobrego kryminału (choć fakt, że dwa dni po zakończeniu lektury nie pamiętam już w zasadzie w ogóle o co w nim chodziło, zdaje się nieco dezawuować tezę o jego doskonałości), gdyby do jego odkrycia prowadziło śledztwo w wykonaniu naszej dwójki policjantów. Tylko że jakoś tak w ogóle nie czułem by prowadziło. Motyw pojawia się nagle w końcówce, totalnie niezależnie od jakże żmudnego poprzedzającego jego ujawnienie się dochodzenia. Z perspektywy mam wręcz wrażenie, że autor założył sobie, że pokazanie tego mozolnego śledztwa - od której to mozolności przecież zazwyczaj pisarze kryminałów uciekają, pisałem o tym nieraz w tych moich reckach - będzie wartością samą w sobie. "Niech ludzie zobaczą jak gliniarze jeżdżą po świadkach, wypytują ich o różne rzeczy, przyglądają się fotografiom miejsca zbrodni, konfrontują ze sobą dowody, włamują się do szop, w których być może jakieś dowody zostały ukryte itd., w tylu kryminałach to kupili, to w moim też kupią" - serio, tak rekonstruuję sobie tok myślowy pisarza. No to nie, panie autorze, tego się, samego w sobie, nie kupuje.
Ciekawe, że tę tezę, że pisarzowi szło o "dochodzenie dla dochodzenia" zdaje się uprawdopodobniać fakt rozmnożenia śledczych w tym tekście. Do parki głównych policjantów dochodzi ex-glina, prowadzący teraz coś w rodzaju dziennikarskiego śledztwa. Po co? Co on ma wnieść (poza większą ilością śledztwa w śledztwie)? Ja tego nie wiem, może wy macie jakieś pomysły.
No, dobra, może jakąś tam prawdę o stanie naszego społeczeństwa, o stanie współczesnej Polski przy okazji tych żmudnie podejmowanych czynności dochodzeniowych widzimy. Ale wciąż nie mam wrażenia, by było warto (i by były one pokazane jakoś szczególnie dobrze).
Okej, może więc szło właśnie o te postacie? W końcu to pierwszy tom cyklu, trzeba naszą parkę gliniarzy pokazać, przedstawić czytelnikom, wprowadzić ich do świadomości odbiorców literatury. Tak, widać, że pisarz myślał także w taki sposób. Nie da się ukryć, że od początku powieści oboje nasi dzielni gliniarze dostają na kartach "Wiatrołomów" tyle cech, tyle właściwości, tyle się dowiadujemy o ich przeszłości, że szok. I w tym miejscu jakoś tak nasuwa mi się pewna uwaga w stronę autora. Otóż jeśli chce się generalnie pozytywną postać (a oni mają być przecież generalnie pozytywni, mamy ich oczami widzieć świat i kibicować im w walce z kolejnymi zbrodniami sprzed lat) "przybrudzić", dodać jej wad, pokazać jej gorsze oblicze, no bo przecież nawet zasadniczo "dobra" postać ze współczesnego kryminału powinna być taka wielowymiarowa, niecukierkowa, prawda? - to to trzeba umieć zrobić. W szczególności zaś trzeba dobrze opanować jedną rzecz. Trzeba umieć przeprowadzić to tak, by czytelnik dalej takiego kogoś generalnie lubił, poznawszy już ową jego ciemniejszą stronę. I tu powiodło się to połowicznie. Mianowicie udało się wyłącznie w wypadku postaci kobiecej. Przybrodzono ją co prawda w sposób dość szkolny, niezbyt błyskotliwie, ale wciąż tak, że możemy to kupić. W wypadku faceta nie możemy. Jego nie lubimy i już nie polubimy. Jemu nie jesteśmy w stanie kibicować. W tym miejscu przekroczył pan cienką czerwoną linię, panie Małecki. Nawet te końcowe próby bronienia go nic tu nie dają.
I po co w ogóle to było? Żeby było dosadnie? Żeby zaszokować czytelnika? Żeby pokazać jakie to mocne i mroczne rzeczy dzieją się w naszym kraju? A może jednak lepiej by było, by ta literacka ostrość wynikała z fabuły, z prowadzonego śledztwa, a nie z tego, że postanowił pan uwikłać w coś dziwnego - i to takim kosztem - jedną z wiodących w książce generalnie pozytywnych postaci?
Obraz polskiej prowincji, wzmianki o rzeczywistości lat dziewięćdziesiątych, o rodzącym się wtedy w naszym kraju kapitalizmie, psychologia postaci, dziwne układy, emocjonalne, ale nie tylko, mechanizmy funkcjonujące w rodzinie, to, jak np. czasem człowiek nie potrafi wejść w rolę rodzica - wszystko to robi wrażenie tylko muśniętego, lekko jedynie zaznaczonego w powieści. Nad wszystkim górują śledztwo, totalnie niewciągające i nieabsorbujące czytelnika, budowanie postaci oraz - nie wspominałem o tym powyżej - jakieś dziwne próby upoetycznienia powieściowego języka, nadania mu nieco onirycznego charakteru. Nie warto było, panie autorze i z pańskiej perspektywy i z perspektywy czytelnika też. Naciągane 3/10.