To jest bardzo równa opowieść. Wyrównana. Bez specjalnych wirów i komplikacji.
Konstatacja, którą poczyniłem powyżej nie jest bynajmniej czymś oczywistym i rzucającym się w oczy. Przeciwnie, na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że mamy tu naprawdę sporą liczbę zwrotów akcji i fabularnych spiętrzeń. Okej, nie da się temu zaprzeczyć, w pełni to doceniam, wychodzi tu zwykła sprawność Remigiusza Mroza przy tworzeniu literatury popularnej, wrócę jeszcze zresztą do tego aspektu książki. Chodziło mi powyżej o coś trochę innego. Patrzcie, jeśli przyjrzymy się temu, jak się cała powieściowa historia przedstawia, to daje się ją sprowadzić do nader prostego schematu:
Langer jest w celi i czeka na proces => Langer jest gdzie indziej i robi co innego => Langer jest jeszcze gdzie indziej i robi jeszcze co innego => Langer jest jeszcze gdzie indziej i robi jeszcze co innego => Langer jest jeszcze gdzie indziej i robi jeszcze co innego
I tyle :) Tak, choć to niby powieść o człowieku, którego otoczenie zwie Ozyrysem i choć nader często widzimy inne postacie, to jednak wszystko kręci się tu wokół naszego jakże sympatycznego blondaska* i zmian w jego położeniu (o których to zmianach nie mogę się szczególnie rozpisywać w niespoilerowej recenzji). Wszyscy o nim mówią, wszyscy o nim myślą, a my śledzimy - czy to właśnie ze wszystkimi, czy towarzysząc mu samemu - te jego życiowe perypetie. I przez to dość szybko zaczyna się nam na kartach powieści objawiać potencjał znużenia.
Pisarz dzielnie walczy z nim serwując nam wzmiankowane już zwroty akcji, rzecz charakterystyczna, ten najlepszy chyba i najbardziej efektowny (ten z cudownym rozmnożeniem samochodów :)) został wrzucony w fabułę dosłownie chwilę po tym, gdy o owym potencjale znużenia po raz pierwszy pomyślałem. Tak, jakby Najpłodniejszy wyczuł, że w tej właśnie chwili może się coś takiego w głowie czytelnika objawić i postanowił, że tak konkretnie z tym zawalczy. Cóż, jeśli tak było, to tym większe wyrazy uznania dla niego :)
Jest natomiast jedna rzecz, która moim zdaniem dość mocno ucierpiała na fakcie, że tyle się na kartach "Ozyrysa" dzieje wokół Piotra. Otóż cały wątek przechodzenia Niny na Langerową stronę mocy jest przez to o wiele mniej angażujący, niż mógłby być. W pewnym momencie wydawało się, że fabuła ułoży się nam tak: mamy jego proces, w jakiś sposób udaje mu się częściowo podważyć dowody i w pewnym momencie wszystko (a w każdym razie bardzo wiele) zależy od jej postawy. Od tego, co ona zezna. A równolegle przez cały czas czytelnik widziałby, jak zbliża się ona do swojego "ex", jak coraz częściej myśli o nim jako o swoim wybawcy i mścicielu (którym w końcu w sumie był :)). Autor wybrał inną drogę... i moim zdaniem z wyraźną szkodą dla swojego dziełka.
I przez to wszystko, przez to coraz większe znużenie faktem, jak bardzo to wszystko jest langerocentryczne, przez problem, który zasygnalizowałem w poprzednim akapicie, finał powieści jest już mocno oklapły. Jakiś taki bez iskry, bez właśnie zaangażowania czytelnika. Nie rusza nas, a powinien, zważywszy, co się w nim dzieje. Tak jakościowo, bo są to mocne rzeczy, jak i ilościowo, bo ile tam jest owych spraw, pięć? A wszystko na dosłownie kilkunastu stronach. Jest jakiś taki obok nas, czytelników.
Za to na plus te lekkie ubrawiacze, wprowadzane przez Najpłodniejszego. Sceny wielce szczególnego bromansu dwóch postaci, a zwłaszcza psychoterapii (zwróćcie uwagę, w nich właśnie tych nużących elementów totalnie nie ma) nader na plus. Wątki egiptologiczne w miarę, choć autor robił tu wrażenie, jakby naprawdę nie mógł się zdecydować, jak mocno w nie iść.
--------------------------------
*Z tekstu nie da się wywnioskować, że Langer ma właśnie taki kolor włosów, ale, umówmy się, czytając o nim każdy ma dziś przed oczami Jakuba Gierszała.