Zakazany owoc podobno smakuje najlepiej. No więc i mamy książki o miłości i miłości do. Ktoś kiedyś gdzieś w dodatku uznał, że związek uczuciowy nazisty i Żydówki będzie się dobrze sprzedawał. Bo, wybaczcie ewentualny cynizm, można na podstawie takiej historii ładnie opisać syndrom sztokholmski. Albo zmianę poglądów bohatera, który rozumie, że jego dotychczasowe życie było błędem. Albo rozpisać rozdarcie między uczuciem, a powinnością.
No dużo rzeczy można zrobić atrakcyjnych dla czytelnika.
Mamy zatem ,,Niebo na uwięzi'' i głównego bohatera-narratora Johannesa. Johannes, już jako kilkulatek został wrzucony w miażdżące trybiki historii, które przekształciły go najpierw w dumnego członka Jungvolk, a później Hitlerjugend. Dorastał w przekonaniu, że jest wspaniałym nadczłowiekiem, którego rasa powinna zdominować świat. Jest najprzystojniejszy, najmężniejszy, najcnotliwszy, jego przekonania, moralność, etyka i działania są zawsze bez skazy, a krzyczący z trybuny Adolf był dla niego świeckim bożyszczem za które warto oddać z radością i śpiewem na ustach życie. Najlepiej tu i teraz. Przecież to przejaw bohaterstwa, prawda? Poświęcenie dla wielkiej III Rzeszy.
Ale wspaniały sen Johannesa nie trwa długo - w trakcie jednego z nalotów chłopak zostaje ciężko ranny i trafia do domu. Już nie ma braterstwa, poświęcenia i śpiewu, już nie ma przystojnego Übermenscha - jest za to oszpecony kaleka z urwaną ręką. Jednak to nie ten gwałtowny spadek jakości życia jest osią fabuły, nie są nią nawet kłótnie z matką na temat prowadzonej akcji T4 podczas której eliminowano ,,życie niewarte życia'' i na którą to akcję z pewnością załapałaby się siostra Johannesa. Gdyby jeszcze żyła. Nie są nią próby zmiany poglądów syna. Nie.
Osią fabuły jest rzekoma ,,miłość'' która rodzi się między nastolatkiem, a schowaną na poddaszu przez jego rodziców Żydówką.
Johannes jest zafascynowany Elsą i jej wyglądem, jest podjarany faktem, że ma ,,swoją własną brudną Żydówkę'' na poddaszu, jest też wściekły na rodziców (bo co oni sobie myśleli? no co?), ale w zasadzie to kręci go poczucie władzy nad Elsą. I cały czas jest przekonany o swojej wyższości nad dziewczyną. Wiecie, on wspaniały przedstawiciel czystej rasy zniża się do tego, żeby z nią porozmawiać, a ona... a ona nie tylko nie cieszy się należycie i nie okazuje mu dowodów uwielbienia, ale jeszcze wspomina coś o jakimś Natanie, który jest jej ukochanym i narzeczonym. I Johannes nie rozumie jak jakakolwiek kobieta mogłaby woleć wykształconego inteligenta z którym może porozmawiać na interesujące ją tematy od wysportowanego brutala, który... no który ma jakieś zainteresowania, tak? (Szkoda tylko, że tych zainteresowań Johannesa w ogóle nie poznajemy. A w sumie może to i dobrze...)
Sytuacja komplikuje się gdy ojciec Johannesa trafia do obozu pracy, a jego matka zostaje powieszona. Chłopak zostaje w domu sam, razem ze swoją starą, przygłuchą babcią i Elsą. Musi teraz samodzielnie opiekować się tymi dwiema kobietami (i ach, jak mu ciężko!), a na dodatek jeszcze nagle kończy się wojna i zawisa nad nim widmo utraty Elsy.
No bo skoro tylko wojna dobiegnie końca, to dziewczyna na pewno go zostawi i pójdzie szukać tego tam inteligencika swojego, tak? A tak być nie może! I wtedy Johannes wpada na jeden z najbardziej chorych pomysłów o jakich miałam okazję czytać. A to dopiero początek rzeczy wynaturzonych i obrzydliwych o których będziemy czytać.
Bo muszę Was ostrzec: Johannes znęca się psychicznie nad Elsą. Jest zapatrzonym w siebie egoistycznym dupkiem, który wywołuje w niej poczucie winy i mści się za nawet najdrobniejsze rzeczy. Johannes do samego końca nie jest w stanie wyjść ze swojej ograniczonej intelektualnej skorupy, żeby zrozumieć cokolwiek z tego, co Elsa do niego mówi. Nawet prezenty, które kupuje (ptak w klatce) kupuje dla siebie, a nie dla niej. I jest potem urażony ,,niewdzięcznością'' (wypuszczenie ptaka z klatki) z jej strony. Więc niszczy dziewczynę psychicznie (przynosząc ptasie ścierwo do domu), żeby potem skonkludować, że Elsa jest histeryczką.
I ktoś naprawdę nazwał to ,,miłością''?
Konkludując: pod względem fabularnym książka pani Leunens jest dobra. Wzbudza emocje, akcja jest poprowadzona nawet zgrabnie, choć sam początek może być nieco przynudnawy. Ale pod względem jakiegoś przesłania... Nie wiem, jak Wy, ale ja nie zgadzam się na to, żeby mianem ,,miłości'' określać niewyrafinowany i głupi egoistyczny sadyzm. No po prostu nie.
,,Niebo na uwięzi'' spełnia, przynajmniej moim zdaniem, głównie funkcję rozrywkową - na zasadzie przeczytaj i zapomnij. Nie znalazłam w tej książce drugiego dnia, nie poruszyła mnie ona, chyba, że poruszeniem można nazwać niechęć i obrzydzenie wobec głównego bohatera, któremu w żaden sposób nie byłam w stanie współczuć. Nie znalazłam w niej tego obiecywanego przez blurb ,,czarnego humoru'' i aż boję się pomyśleć, co tak ,,rozśmieszyło'' osobę, która blurb pisała. Znalazłam za to te ciemne zakamarki ludzkiej duszy. I co gorsza była to dusza ograniczonego intelektualnie pariasa.
*Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl