Do Schreiberhau przeniesiony został – i nie był to awans, niestety – asystent kryminalny Anton Habicht. Jego żonie nawet się tam podoba, ale Habicht jakoś nie może dogadać się z szefem miejscowej żandarmerii, Sambrowskim, złośliwym autokratą.
W pewną niedzielę, w sierpniu 1939 roku, Habicht wysłany zostaje do schroniska, zwanego szumnie hotelem górskim, „Nad Śnieżnymi Kotłami”, żeby wyjaśnić sprawę zaginionej broszki mecenasowej Fraitagowej. Zadanie okazuje się banalne, ale zanim asystent wyruszył w drogę powrotną, z okna schroniska wypadła żona urzędnika ze Schreiberhau, Elfriede Goretzki, i to tak nieszczęśliwie, że skręciła sobie kark. Początkowo wydawało się, że to nieszczęśliwy wypadek (obserwowała szybowce), ale dokonując kilku rutynowych działań i ustaleń, Habicht doszedł do wniosku, że kobieta została zamordowana.
Anton Habicht prowadzi śledztwo, lecz początkowo problemów, wątpliwości i tajemnic tylko lawinowo przybywa. Pojawiają się kolejne zwłoki, na jaw wychodzą spiski, wielkie łapówki oraz inne mroczne tajemnice miejscowego establishmentu.
Autor upchnął w przeciętnej raczej powieści kryminalnej całe mnóstwo rozmaitych ciekawostek regionalnych (historycznych, kulinarnych, kulturalnych, sportowych, przemysłowych itd.), które świadczyć mogą o jego fascynacji okolicą, ale dla fabuły nie mają większego znaczenia. Sukcesu Krajewskiego, który pierwszy chyba lokował akcję swoich powieści w okresie międzywojennym i w pewnym mieście, które było niemieckie do końca wojny światowej, Koziołek raczej nie powtórzy. Chyba, że swoją twórczością zainteresuje Niemców, dawnych mieszkańców lub potomków mieszkańców Schreibenhau (Szklarska Poręba), Krummhübel (Karpacz), Seidorf (Sosnówka) itd. Wtedy te niezliczone dodatki, na przykład o tym, jak bardzo zasłużyły się dla regionu niemieckie towarzystwa górskie i turystyczne, staną się naprawdę istotne.
Anton Habicht jakoś nie wzbudził mojej sympatii – arogancki, napastliwy, wyraźnie dumny ze swojej rangi i stanowiska, i podkreślający je na każdym kroku. Nawet wtedy, kiedy – jako człowiek w tych okolicach nowy – czymś się wyraźnie wygłupił.
„-Berta! – Mężczyzna za kontuarem odwrócił głowę w kierunku kuchni – Co masz aktualnie na ogniu?
Z niewielkiego okienka dobiegł wrzask, którego sens trudno było zidentyfikować.
- Najszybciej będą dla pana golusieńkie dziewczyny – Stojący za ladą uśmiechnął się w wymuszony sposób.
Policjantowi mowę odjęło. Z tyłu dał się słyszeć czyjś śmiech, ktoś inny pozwolił sobie na kąśliwą uwagę.
- Słucham? – rzekł po dłuższej chwili – Co mi pan tu znowu imputuje? Czy ja wyglądam na bawidamka?
- Pan mnie źle zrozumiał…
- Tak? Ja ci zaraz pokarzę, co to znaczy, nie rozumieć! – Asystent kryminalny zaczął podkasywać rękawy.
- Gdzie z tymi łapami? – Mężczyzna wreszcie się ożywił – Zamawiaj pan albo won za drzwi!
- Co? – Miarka się przebrała. Habicht wyjął z kieszeni odznakę i trzasnął nią w ladę. – Takim tonem do policjanta na służbie?
- Najmocniej szanownego pana przepraszam. – Mężczyzna się przygarbił. – Chodzi o fasolę…”*.
Te „golusieńkie dziewczyny” to była popularna, regionalna potrawa z fasoli, a policjant z powodu swojej niewiedzy straszył ludzi, groził, walił legitymacją służbową… Choć z drugiej strony nie jest wykluczone, że takie postawy i zachowania były bardziej zgodne z realiami, z rzeczywistością.
Bardzo mi się spodobała okładka książki. Przyjemnie na nią popatrzeć, przyjemnie wziąć do ręki. To akurat kawał dobrej roboty! Nawet jeśli się wie, jak powstała i skąd pochodzi:
https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/1/14/Sniezne_Kotly_Old_05.jpg/1920px-Sniezne_Kotly_Old_05.jpg--
* Krzysztof Koziołek, „Nad Śnieżnymi Kotłami”, Muza, 2019, s. 61-62.