„Sny o wielkości srebrne są, a kruche”, śpiewał Jacek Kaczmarski. To bardzo ważne słowa o których czasem zapominają, popadając w melancholię własnej wielkości, polscy pisarze literatury pięknej. Nie zapomina o tym Łukasz Orbitowski, który w powieści Chodź ze Mną pisze jak zawsze pięknie, jak zawsze prawdziwie i tak jakoś po ludzku. Co najważniejsze, z kart powieści przemawia narrator, który niczym Anthony Hopkins na jednym ze swoich ostatnich internetowych wystąpień mówi: Bądźcie dla siebie mili. Bądźcie życzliwi. To jest najważniejsze.
Z lekkim zacięciem reporterskim, manierą właściwą prozie Orbitowskiego, wklejamy się w opowieść odkrywającą historię starszej kobiety i jej niegdysiejszego romansu z młodości. Romansu, którego owoc jest narratorem w powieści, i tak naprawdę prawdziwym jej bohaterem. O tym tajemniczym człowieku prawie całe życie nie wspomina swojemu synowi, który u schyłku życia kobiety, słuchając matki spisuje jej historię. Kronikarsko, konsekwentnie siedząc po nocy, budząc zaniepokojenie swojej żony i narażając z trudem budowane wspólne życie. Spisuje opowiadając także o sobie, o dorastaniu przy swojej ekscentrycznej matce i o prowadzeniu wymarzonej restauracji.
Czy to powieść o miłości? Czy zaś sensacyjna gonitwa pełna szpiegów, zabójstw, ucieczek i blichtru bankietów wśród rosyjskich służb, amerykańskich prezydentów i intryg niczym z filmów Hollywoodu? Na tak postawione pytania można odpowiedzieć: i tak i nie. Jest to na pewno książka o miłości i dlatego nie będę obiektywny w jej ocenie. Jest o miłości zwierzęcej, potężnej i bardzo mocnej. O miłości jako rzeczy najpiękniejszej i najważniejszej w życiu, bez której poza tym że jesteśmy jak cymbał brzmiący, to nie ma nic i poza którą nie ma niczego. Takiej, dla której starsza kobieta u schyłku swojego życia może snuć opowieści, by jeszcze raz w swoim sercu przeżyć to odarte z rozumu, najlepsze z uczuć.
Łapaczem snów i wspomnień własnej matki jest syn, który z opowieści stara się wyłuskać odpowiedź na pytanie, kim był jego ojciec, jaki był, jak to się stało, że się poznali z matką i w ogóle jak to jest, że on jest. Z czasem z kart powieści wyglądają zdarzenia coraz bardziej sensacyjne i nieprawdopodobne, do tego stopnia, że sam narrator, Syn o osobliwym imieniu Denis Barski zastanawia się co jest prawdą a co bajaniem? Dlaczego mam na imię Denis i czy urodziłem się w Szwecji czy w Ameryce? Być może część tych wspomnień jest z bajki ,która nigdy się nie wydarzyła, być może karmi je choroba, o której się z czasem dowiadujemy lub tęsknota. Natomiast uczucie kobiety jest niezaprzeczalnie prawdziwe. Autor stosuje ciekawe zabiegi narracyjne, zmienia podmiot, który do Ciebie czytelniku mówi i tak ustami żony Denisa, Klary dowiadujemy się, że w miarę pisania wspomnień matki staje się on coraz bardziej dziwny, wyizolowany. Pochłonięty rzeczywistością opowiedzianą lub wytworzoną przez matkę, aż staje się jej częścią.
I tak w miarę dalszej opowieści, tych subtelnych brzegowych zawieszeń które co rozdział podbijają ci ciśnienie czytelniku, mimo bardzo spokojnej łagodnej narracji. Wżera się historia w czytelnika bardzo mocno i nie można już przestać czytać. Nie można się oderwać. I już żałuję, że Lublin, że muszę wysiadać, że nie mogę czytać dalej. A przecież jadę do przyjaciół. (wstawka z PKP).
Swoją drogą ma coś Łukasz Orbitowski, Pan Autor, z organów ścigania, z różnych takich służb. Bo pisze tak, jak rozmawia się z figurantem, jak się przesłuchuje. Spokojnie i rzeczowo, bez nerwów i stanowczo. Jak rodzic taki kochający. Coś wspaniałego. Jednocześnie tworzy napięcie i ciekawi czytelnika. Bardzo dobrze też kroi charaktery postaci, nawet (!) dziecięce. To robi wrażenie, jak oglądać film z aktorami grającymi swoje role tak dobrze, że nie widzisz takiego np. Dustina Hoffmana, tylko rolę, którą gra. Postać.
Mało książek pisze Łukasz Orbitowski, i niech tak pozostanie. Ma swój styl już ukonstytuowany, to dobrze, i dbając o jakość niech sprawia by, jak to sam pisze, przemijać z Orbitowskim.
13.11.2024 r.