Od dłuższego czasu rzadziej bywam na portalach czytelniczych, nie uczestniczę już tak aktywnie w internetowych dyskusjach, recenzjach czy potyczkach literackich jak to drzewiej bywało. Czytam w większości dobre książki i jest to spokojne życie, które sobie cenię. Przychodzą jednak w życiu takie momenty, kiedy tak zwany autor mocno stara się zaznaczyć swoją obecność dziełem, które jest tak złe, tak niedobre, tak niewyobrażalnie beznadziejne, że nie sposób przejść obok tego obojętnie. A kiedy jeszcze dziecinnie reaguje na negatywne opinie to już wiem, że trzeba odkurzyć pelerynę Nienawistnego Recenzenta i raz jeszcze ruszyć w bój ze słabą aberracją literacką. A zatem
en garde!
Żyjemy w świecie, w którym im bardziej ktoś nie ma pojęcia o przedmiocie sprawy, tym bardziej poczuwa się w palącej potrzebie wypowiedzenia się na ten temat. O zgrozo, także publicznie. Niektórzy nawet próbują pisać książki. I tutaj zaczyna się robić zabawnie. Takie np. 50 Twarzy Greya z seksem ma wspólnego niewiele, z dobrym seksem w postaci świetnie napisanych scen erotycznych to już w ogóle, ale sukces globalny osiągnięty. Armia domorosłych autorów podążyła śladem autorki oryginału, i co wiosnę jak grzyby po deszczu wyrastają takie kwiatki. Literatura użytkowo masturbacyjna, zwana dla niepoznaki romantyczną, tudzież obyczajową, święci już od kilku lat sukcesy także w Polsce. Nie inaczej jest w przypadku „Życia Intymnego Moniki P.”
Autor stworzył powieść bardzo krótką, na zaledwie 240 stron. Czyżby zbyt podniecony własnym dziełem za szybko skończył? Sprawdźmy! Mamy więc obietnicę szybko rozwiniętej akcji, dobrego seksu i tajemnic intymności głównej bohaterki, dodatkowo podbitą przez mocno sugestywną okładkę i stosowny opis dzieła. Romans? Nic podobnego, to na pewno będzie erotyk, myśli czytelniczka i pobudzona okładką i właściwym opisem w te pędy oddaje się lekturze niczym upragnionemu Adonisowi. Główną bohaterką jest Monika P. pracująca w wydawnictwie, dokonująca na co dzień korekty słabych książek (o ironio!). Ma męża, nie ma dzieci, wianuszek koleżanek i jak się wkrótce okazuje (mamy przecież li tylko 240 stronniczek) beznadziejnego w łóżku męża. Jak się można spodziewać, klisza jest bardzo mocna w tych bardzo podobnych do siebie książeczkach, Monika nie porozmawia z Adamem o jego dziwnych upodobaniach seksualnych, w których sama chętnie bierze udział również w przygotowaniach, ale szybko szuka odskoczni myśląc o rozwodzie. Jest to więc postać kobiety myślącej własnym niezaspokojonym popędem, bez słowa komentarza w stronę nieporadnego męża. Małżeńska scena łóżkowa jest tak tragiczna, że aż zabawna. Być może to celowy zabieg autora, mój ulubiony cytat z tej powieści to
Kazał mi się przebrać za jebaną matkę smoków! A kiedy dochodził, miałam krzyczeć Dracarys!
O bandyto wścieknięty, ależ się zachłysnąłem kawą mało się nie dusząc ze śmiechu. Rozumiem, że bohater Adam, mąż pan, może mieć podobne fantazje, ale sposób tego opisania rozbawił mnie okrutnie. Podobnych scen nie brakuje, do gustu trafia również scena z Hermioną G, która oznajmia, że wie gdzie jest wejście do komnaty tajemnic. To są właśnie momenty, gdzie Monika nie chce uczestniczyć w zabawach męża, ale robi to, udając że się dobrze bawi. Komunikacja w najlepszym wydaniu, ale Autor prowadzi narrację tak, że wiadomo, Jego Wina. Nie chodzi mi tutaj w żadnym wypadku o potyczki ideologiczne, a o logiczne.
Książka ta jest pisana na zasadzie Deus Ex Machina, gdzie następna strona przynosi rozwiązanie wcześniej niezapowiadane, nieprawdopodobne i mocno zaskakujące (niestety nie na plus), często wywracające powieść do góry nogami. I tak niezadowolona z pożycia małżeńskiego, ale niepotrafiąca mówić dorosła kobieta wdaje się w romans jednokrotny, opis którego pozostawia nieco do życzenia i brzmi bardziej jak pamiętnikowa fantazja autora z lat młodości. By wyjaśnić własne moralnie wątpliwe postępowanie, właściwe pannom negocjowalnego afektu, szybciutko pojawia się wyjaśnienie, że mąż Pan Adam też kiedyś zdradził. Następnie Autor dla podbicia akcji, która wygasła już od Hermiony do wyżyłowanego trenera fitness (gdyż ten to Adonis jest sprawcą spełnienia jednorazowego, pardon! Dwurazowego, ale wiadomo o co chodzi) wspomina o wprowadzonych od czapy upodobaniach homoseksualnych Pana Męża. Te zaś, poza wspominkami upchanymi do rozważań naszej kokietki, tak jak szybko się pojawiły, znikają z powieści. Akcja sobie idzie dalej, nic się szczególnego nie dzieje, Instruktor fitness jak był tak zniknął. Wtem! Kolejny raz deus ex machina wbija na karty powieści, tym razem absolutnie wywracając jej koncepcję. Wprowadza się śmiertelną chorobę. Jak to działa?
Narracyjnie autor poszedł na łatwiznę wprowadzając narrację pierwszoosobową niczym z pamiętnika nastolatki. Główna bohaterka mówi do czytelnika, a właściwie czytelniczki, bo tak jest tekst pisany „nie wiedziałyście, ale” i moje ulubione „Nie mówiłam Wam tego wcześniej, ale”. Tak więc mąż dramat-w-łóżku i mąż kolega-robi-mu-dobrze-ustami nagle staje się opiekuńczy i wspaniały w obliczu przykrych wydarzeń. Odnoszę wrażenie, że autor pisał tę powiastkę bez planu, bez absolutnie jakiegokolwiek konsekwentnego prowadzenia akcji, bez przygotowania. Nie chcę już mówić, że redakcja nie miała miejsca, bo jakiś redaktor z nazwiska jest na okładce, ale to jest niesamowite, że to zostało wydane w takim kształcie.
Powieść mająca być, zgodnie z obietnicami tak pośrednimi jak i bezpośrednimi przewodnikiem po życiu intymnym bohaterki, jest tylko słabo napisanym płaczliwym festiwalem usprawiedliwiania działań słabo napisanej postaci, kolejnymi, bardzo gwałtownie wprowadzanymi zmianami fabularnymi.
Ach! Gdybym miał Smoka (tu miałem wstawić porównanie właściwe narracji autorskiej, ale godność człowieka nie pozwoliła) i wydanie papierowe, a nie ebooka, rzekłbym już tylko jedno.
Dracarys.
29.07.2024
*tytuł recenzji w żadnym wypadku nie odnosi się do charakterystyki koleżanek głównej bohaterki.