Zdarzyło się tak, że przeczytałam recenzję tej książki i ona naprawdę chwyciła mnie za serce. Coś w niej mówiło mi, że Tam, gdzie las spotyka się z niebem może być książką dla mnie. Teraz już wiem, że recenzja okazała się lepsza od samej książki, bo ta do mojej wrażliwości jednak nie trafiła.
Oto pewnego czerwcowego wieczoru w pobliżu domu wynajmowanego przez ornitolożkę Jo pojawia się około dziesięcioletnia dziewczynka, Ursa. Niekompletnie ubrana, głodna i ze wszech miar niezwykła. Utrzymuje, że przybyła z innej planety, żeby poznać Ziemian, a przede wszystkim – żeby zobaczyć pięć cudów. I że gdy je zobaczy, wróci tam, skąd pochodzi.
Nie chodzi o to, że historia nie jest wzruszająca, że nie wywołuje emocji czy że nie jest na swój sposób intrygująca. Chodzi o to, że jej główni bohaterowie, ci dorośli, zachowują się irracjonalnie. Ulegają irracjonalności dziecka. Jo, która na początku rozumuje prawidłowo i chce zgłosić pojawienie się dziewczynki odpowiednim służbom (nawet podejmuje jedną próbę, ale przebiegła i bystra kosmitka ucieka), stopniowo od tego zamiaru odstępuje. Wkrótce w „opiece” nad dziewczynką zaczyna ją wspierać Gabe, którego dotąd znała jako sprzedawcę jajek z sąsiedniej farmy. Cała trójka zdaje się tworzyć coś na kształt rodziny, a Ursie bardzo to odpowiada. Czy domyślacie się już, co będzie dalej i jak rozwinie się relacja między Gabe’m a Jo? No właśnie. Nie wszystko potoczy się jak w bajce, ale jednak większość wydarzeń pójdzie utartym torem.
Tu należy wspomnieć, że wszyscy troje mają za sobą bardzo trudne przeżycia, każde innego rodzaju. Niestety autorka zaprezentowała w książce irytujące amerykańskie podejście, zgodnie z którym konflikty narastające przez lata i tyle samo gromadzone tajemnice rozwiązują się w ciągu kilku tygodni, w iście magiczny sposób, za sprawą dziewczynki przybyłej z gwiazd. Wszelkie bariery nagle przestają istnieć, źli ludzie odnajdują w sobie dobro. Cuda, panie, cuda! A dokładniej – pięć cudów. Opowieść wigilijna i Mały Książę w jednym.
Sama postać dziewczynki – rzeczywiście niezwykła, dobrze wykreowana przez autorkę. Nadzwyczaj inteligentne i dojrzałe dziecko oswaja traumę za pomocą wyobraźni. Swoją historię opowiada naprawdę przekonująco i ma ją dopracowaną w każdym szczególe. A plan, który zrodził się w głowie Ursy, zwłaszcza zaś stanowczość i upór w jego realizacji naprawdę imponują. Zdaje mi się, że autorka chciała pokazać, jak bardzo my, dorośli, bywamy ograniczeni przez swoją dorosłość właśnie, utraconą świeżość i oryginalność. O ile jednak udało jej się to dzięki postaci Ursy (w dużej mierze za sprawą jej wypowiedzi), o tyle Gabe i Jo nie wypadają już tak prawdziwie. Może i ja jestem ograniczona, a to, co nazywam irracjonalnym zachowaniem Gabe’a i Jo, jest po prostu odzyskaną radością dziecka, które jeszcze wierzy, że wszystko jest możliwe. Byłabym skłonna uwierzyć w tę historię, gdyby została ona lepiej napisana – ale jest napisana przeciętnie. Gdy kilka miesięcy temu czytałam naprawdę magiczną książkę Kraina baśni jest dla wszystkich, wierzyłam w każde słowo, które się tam pojawiło. Warsztat jednak robi różnicę. Jeśli coś wychodzi z dobrego warsztatu, jest szansa, że stanie się moim. Wyobrażam sobie jednak, a nawet jestem pewna tego, że osobom wierzącym niezachwianie w dobro i tym, którym gorszy warsztat pisarski nie przeszkadza, ta książka skradnie serca.
Może dlatego, że dość mocno stąpam po ziemi, ostatecznie najciekawszy był dla mnie wątek badań naukowych nad ptakami, które prowadziła Jo. Może też dlatego wypadło to tak interesująco, że autorka zajmowała się tym zawodowo, zanim napisała tę książkę.
A poza wszystkim. Tyle w tej książce magii, a nie wystarczyło, by ocalić psa? Nie rozumiem i to mnie naprawdę rozzłościło.